Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (17/2001)
Świąteczny tydzień, który właśnie się zaczyna, dla wielu malkontentów jest powodem do kolejnych narzekań: że za dużo tych świąt, że Polacy nie pracują, tylko świętują, że „co na to świat powie”. Świat się dowiedział, nic nie powiedział, bo w końcu nie to jest istotne, ile się pracuje, ale co się zrobi.
W naszym kraju jest bardzo wielu, zbyt wielu ludzi, którzy w ogóle nie mają możliwości pracy. Na drugim biegunie jest spora grupa tych, o których znacznie rzadziej się mówi i pisze. To ludzie, którzy pracują bardzo ciężko, prawdopodobnie ciężej niż ich rodzice lub dziadkowie. Są młodzi, wcale nie pracoholicy, z których praca wysysa chęć do życia już po kilku latach eksploatacji. Są też tacy, którzy w poprzedniej epoce byli wyśmiewani, bo się uczyli, gdy ich rówieśnicy już dawno zarabiali niezłe pieniądze. Teraz ta wiedza, a może jeszcze bardziej umiejętność uczenia się, pozwala na odnalezienie swojego miejsca w nowej rzeczywistości. Pewnie, że „swoje miejsce” jest okupione często gonieniem z etatu na etat i podejmowaniem się tzw. zajęć dodatkowych, ale przynajmniej ktoś jeszcze ciągle chce ich zatrudnić. Ci ludzie z pewnością ucieszą się z „majówki”. Z wyjątkiem może drobnych handlowców, których nie stać na opłacenie świątecznych nadgodzin i w ten sposób znów, jak w każdą niedzielę, są w gorszej sytuacji od supermarketów.
Majowe święta wywołują ożywienie również wśród polityków i działaczy związkowych, którzy — jedni 1 Maja, a drudzy 3 Maja — oddają hołd, dają wyraz, wyrażają protest albo demonstrują przywiązanie. Niektórzy składają wieńce, co wymaga niezwykłej uwagi i orientacji. Trzeba się bowiem ustawić przy wieńcu z właściwą szarfą, co nie jest takie proste w koczowniczej społeczności polskich polityków. Diagram wędrówki ludów jest dziecinnie prosty przy tych ruchach Browna, jakie dokonują się w polskiej probówce politycznej. Dlatego, ponieważ moje zaufanie do mocy intelektualnych owej nomadycznej społeczności jest ograniczone, obawiam się, że będziemy obserwować pod pomnikami bezradne postacie pytające przygodnych widzów: Gdzie jest moje miejsce? Jeśli ktoś był już wszędzie, to w końcu nigdzie się nie odnajdzie.
Można co prawda powiedzieć, że jest to zachowanie sportowe i nowoczesne: w nowoczesnym sporcie zniknęło przywiązanie do jednego klubu, a nawet do jednego kraju, zawodnicy zmieniają barwy w rytmie dorocznych transferów. Różnica polega wszakże na tym, że dobrego piłkarza ktoś chce kupić i oferuje za niego niezłą, czasem nieprzyzwoicie dobrą cenę. Rzadko słychać, żeby ktoś kaperował polityków — sami się przenoszą, przypominając raczej trupę wędrownych komediantów niż klasowych zawodników. Ciekawe, że ten wędrowny tryb życia szczególnie modny jest wśród konserwatystów, zaś w ogóle nie występuje wśród spadkobierców partii nieumiarkowanego postępu. Nawet radykalni konserwatyści powinni po paru tysiącach lat dostrzec wyższość społeczeństw osiadłych nad koczowniczymi. Może to przemyślą, szukając właściwego wieńca, który w tym czasie więdnie.
opr. mg/mg