"Trzeba było", czyli miliardy w rękach

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (34/2001)

Trzeba będzie zacisnąć pasa, bo Ojczyzna w niebezpieczeństwie. Okazało się, że Skarb jest o krok od bankructwa, wydatki urosły, a dochody katastrofalnie zmalały. Zagrożenie jest realne — i zarazem niepojęte, nieprzeniknione.

Sprawy wzajemnych stosunków Ministerstwa Skarbu, Ministerstwa Finansów, Narodowego Banku Polskiego są już od dawna mroczne i poplątane — częściowo skutkiem rosnącej komplikacji systemów finansowych we wszystkich państwach świata, częściowo w wyniku niedoskonałości uchwalanego przez polski parlament prawa. Prawo dotyczy wielu dziedzin i różnymi formułami wyraża nakazy, zakazy, reguły — przez wszystkie jednak kadencje jest prawem biurokratów — to znaczy konsekwentnie zwiększa liczbę stanowisk urzędniczych, ilość sytuacji licencyjnych, w których wola urzędnika staje się prawem i ilość zasłon prawnych zmniejszających przejrzystość systemu, utrudniających obywatelom (lub działającym w ich imieniu mediom) wgląd w zakamarki i szare strefy systemu. Takie prawo daje duże możliwości tym, którzy na pograniczu finansów państwa i przedsiębiorczości prywatnej budują swoje imperia, nierzadko związane z jakąś zagraniczną „baraniną”. Tak to było w przypadku byłego ministra sportu, który w tych grach przegrał życie i dobre imię.

Miliardy deficytu, jego związki z inflacją, stopami procentowymi, wzrostem PKB, systemem podatkowym i polityką finansową Unii Europejskiej to wszystko okazuje się twarde od tej strony, która zwrócona jest do ludności, a gumowe tam, gdzie następuje polityczna żonglerka między rządem, opozycją, bankami, ekspertami, negocjatorami od eurojedności. Cyfry mienią się jak kolorowe wstążki wyciągane z cylindrów przez magików, ale obywatel dowiaduje się tak czy siak, że jest źle, że czeka nas co najmniej dwa lata nielekkich oszczędności, że ciąć się będzie najbardziej rewaloryzacje rent i emerytur, dochody nauczycieli, zasiłki rodzinne, przychody kas chorych — a jakie to będą cięcia, jeszcze dokładnie nie wiadomo.

Leszek Balcerowicz, prezes NBP, kończy swój wywiad dla „Gazety Wyborczej” (15 VIII) słowami: Wszystkie budżety krytykowano za to, że za mało rozdawały pieniędzy. Dziś widać efekty tego rozdawnictwa. Myślę, że mówiąc o rozdawnictwie, prezes ma na myśli raczej moją pensję nauczycielską niż kilkunastokrotnie wyższe pensje członków Rady Polityki Pieniężnej czy dochody Wieczerzaka albo Jamrożego. Nie jestem jednak kompetentnym znawcą polityki finansowej, aby z nim podjąć dyskusję. Wiem, że mojej rodzinie będzie się materialnie powodzić gorzej, wiem, że wytrzymam i nie zacznę kombinować przy zeznaniu podatkowym. Coraz gorzej znoszę jednak w rozmowach prywatnych i mediach powtarzany zwrot „trzeba było”. To słowo wytrych do zakwaszania międzyludzkiej atmosfery, do szukania winnych i pogrążania się w pesymizmie. Trzeba było inaczej głosować, inaczej gospodarować, ostrzej karać, to wszystko jest słuszne marną, cierpiętniczą słusznością. Wolę słuchać tych, co powiadają „a teraz trzeba...”.

Rząd zapowiada, że dla zwiększenia dochodów zniesie ulgę wspólnego opodatkowania dla małżonków. Godzi to nie tylko w te rodziny, gdzie mąż haruje ciężej, aby żona mogła poświęcić się lepszemu wychowaniu dzieci. Te rodziny poniosą straty — ale jestem przekonany, że ze swojej drogi nie zejdą.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama