Cotygodniowy komentarz z "Gościa Niedzielnego" (36/2001)
W ostatnich dniach kadencji parlament pracuje m.in. nad ustawą o dostępie do informacji. Miejmy nadzieję, że Sejm zdąży odnieść się do poprawek przyjętych przez Senat - jeśli tak się nie stanie, efekt pracy parlamentarzystów obecnej kadencji pójdzie na marne i po wyborach wszystko trzeba będzie rozpoczynać od nowa.
Byłaby to bardzo zła wiadomość. Już samo zwiększenie szansy, że obywatel potrzebną mu informację uzyska, byłoby wystarczającym powodem, aby nowe prawo uznać za bardzo istotne dla nas wszystkich. Nowa ustawa ma jednak sens bardziej ogólny. Byłaby ona istotnym krokiem w kierunku rzeczywistej, a nie tylko deklarowanej, służebności państwa wobec jego obywateli.
Nowe, niepodległe państwo polskie po 1989 roku przejęło niemal całość kadr urzędniczych z czasów PRL. W niczym nie ujmując fachowości części z tych ludzi, trzeba stwierdzić, że kasta urzędnicza w dużej mierze przeniosła w nowe czasy pochodzące z poprzedniej epoki przekonanie, że państwo (czyli w praktyce urzędnik) jest nadrzędne wobec obywatela. Nie chodzi tu o możliwość wydawania konkretnych decyzji, którym obywatel musi się podporządkować - ta kompetencja (oczywiście - w ramach określonych prawem) należy do istoty państwa i jej podważenie prowadziłoby wprost do anarchii. Rzecz jednak w tym, że sensem działania państwa jest służba obywatelowi, a dla znacznej części urzędników jest to czysta abstrakcja. Dotyczy to zresztą nie tylko urzędników rodem z PRL - duża część nowych kadr ochoczo przejęła tę wygodną dla siebie wizję, w której urzędnik rządzi, a obywatel występuje w roli petenta, niczym pańszczyźniany chłop mnący w ręku czapkę, schylony w ukłonie przed dziedzicem.
Bardzo istotnym elementem wskazywania "petentowi" jego miejsca jest właśnie ograniczanie dostępu do informacji. "Jaśnie urzędnik" może jej udzielić, ale nie musi - zależy to tylko od jego dobrej woli. To także relikt z czasów PRL, kiedy dostęp do informacji, regulowany przez widzimisię "władzy", był bardzo ważnym elementem rządzenia. Uczyło to poddanych, że nikt nie ma w istocie żadnych praw i jest skazany na dobrą lub złą wolę władzy, która może o czymś poinformować, ale niczego nie musi.
Projekt nowej ustawy wprowadza zasadę, że mamy prawo do informacji. Każda odmowa jej udzielenia musi być uzasadniona i powoływać się na prawo, stanowiąc wyjątek od zasady. Może to przyczynić się do (powolnej, niestety) zmiany atmosfery w urzędach - od "władzy" do "służby". Czy parlamentarzyści zdążą dostarczyć nam wszystkim tego instrumentu?
opr. mg/mg
Copyright © by Gość Niedzielny (36/2001)