Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (6/2002)
Uczeni amerykańscy, którzy czasem mówią, że jajka są niezdrowe, a czasem wręcz przeciwnie, a innym razem, że cukier szkodzi lub też właśnie powinno się spożywać go więcej, ostatnio twierdzą, że spacery są zdrowsze od biegania. Z kolei jadąc autem, pełen wyrzutów sumienia, że nie spaceruję, usłyszałem przez radio doniesienie o wynikach najświeższych badań uczonych niemieckich. Stwierdzili oni, że nasz organizm bardzo byłby nam wdzięczny za parę godzin codziennego wylegiwania się na tapczanie i to koniecznie z równoczesnym wyłączeniem procesów myślowych. Niemcy zalecają próżnowanie — i jak ich nie pokochać, pogłębiając proces integracji europejskiej!
Pragnąc dotrzymać kroku współczesnej nauce, zacząłem regenerować organizm metodą próżniową, tj. próżniaczą, ale mój polski mózg nie chciał się wyłączyć. Rozum już spał, gdy zza ściany dobiegł dźwięk olimpijskiego hejnału, budząc upiory sportowej ambicji. Jakże to tak leżeć, gdy tam nasi Polacy mkną, suną, kręcą i skaczą. Choćby myślą trzeba ich wspomóc, wczuć się w konkurencję. I tu zaczynają się problemy. Skoki już prawie mam opanowane, tylko tuż przed progiem — 90 km/h — przypomina mi się, że nie zapiąłem pasów i nie wiem, czy deski wyposażone są w poduszkę powietrzną. Poza tym nie jestem pewien, czy w razie gdybym się rozmyślił, to mogę podejść z progu na belkę „choinką”. Podobnie jest ze zjazdem: nie jestem pewien, czy potrafiłbym upaść dokładnie w tę zaspę, którą sobie upatrzyłem. Podobają mi się ślizgi bobslejów. Gdy już mentalnie siedzę w środku, to robię się ciężki jak ołów, mój żar podgrzewa płozy i wygrywamy bez problemu. Wszystko jednak na nic, bo zawsze się potknę, wsiadając w biegu do tej zgrabnej trumny. Lodowisko też niestety działa na mą wyobraźnię deprymująco. Wciąż jeszcze mam w pamięci próby opanowania łyżwiarstwa, kiedy to bolały mnie nogi od stania na ostrzach, a ręce od kurczowego trzymania bandy. Inne części ciała bolały zaraz po oderwaniu dłoni od deski i desperackiej próbie rozruszania zdrętwiałych stóp.
Krótko mówiąc, zamiast spokojnie próżnować, zestresowałem się dokumentnie. Włączyłem telewizor, smętnie patrząc, jak sobie dają radę bez mojego duchowego wsparcia. I nagle... Jest! Niczym Małysz wydobyłem się z dołka! Na ekranie uwijała się grupa zawodników w składzie mieszanym pod względem płci i wieku, co prawda na lodzie, ale bez tych strasznych łyżew. Sportowcy uprawiali coś, co może jeszcze i ja bym mógł potrenować. Był to curling, czyli zamiatanie tafli. Ten sport, jak każdy, nie jest całkiem bezpieczny — a wiem co mówię, bo nabawiłem się kiedyś kontuzji (odcisków) przy jedynej próbie gry w golfa — gdyż ktoś musi rzucić ciężkim kamieniem. Niemniej zamiatanie w dobie szalejącej feminizacji nie jest obce żadnemu mężczyźnie, włącznie z premierem, który wciąż tylko o sprzątaniu po Buzku opowiada. Jak oni zamiatali, czując mój doping! Byłoby lepiej, ale domowe dowództwo oddelegowało mnie do zmywania naczyń. Czyli do treningu do mistrzostw w płukaniu złota w Złotoryi.
opr. mg/mg