Samoobsługa

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (17/2002)

Oczywista dla wszystkich jest zasada, iż nikt nie może być sędzią we własnej sprawie. Znali ją już starożytni Rzymianie. W sprawach załatwianych przez administrację czy rozpatrywanych przez sądy, ten, kto jest stroną w sprawie czy jest nią w jakiś sposób zainteresowany, nie może w żaden sposób mieć udziału w jej rozstrzyganiu. Urząd, sędzia ma być bezstronny.

Są jednak wyjątki od tej zasady: wśród nich przede wszystkim sejm. Prawo uchwalane przez posłów, ich też obowiązuje (aczkolwiek nie brak takich, którzy uważają, że skoro zostali wybrani do parlamentu, stanęli ponad prawem!). Oni sami decydują o swych uprawnieniach, pensjach, dietach... Decydują o własnych apanażach i o finansowaniu partii. Decydują przy tym nie o własnych pieniądzach, lecz o kasie państwowej — czyli na własną korzyść o pieniądzach podatników.

Trzeba przyznać, że nie widać tu innego rozwiązania. Skoro bowiem parlament jest jedynym organem ustawodawczym w państwie, nie do pomyślenia są jakieś inne podmioty, które stanowiłyby prawa obowiązujące parlamentarzystów. Ze względu na ich wyłączność ustawodawczą, mogą — i muszą — stanowić prawa także dla siebie. Ale też pierwsza wynikająca stąd konsekwencja to taka, że parlamentarzyści sami winni przykładnie przestrzegać prawa. Tymczasem jest odwrotnie, uciekają się pod immunitet, by uniknąć odpowiedzialności karnej. I — co gorsza — sami korzystają z większej wolności, zwłaszcza w zakresie wolności słowa, a nie ma norm, na podstawie których można by pociągnąć ich do odpowiedzialności. A przecież skoro większa jest ich swoboda, to równolegle winno iść prawo ich dyscyplinujące. W parlamencie państwa prawa odpowiadającego współczesnym standardom winno obowiązywać prawo zapobiegające wybrykom, jakich bywamy świadkami w polskim sejmie. Uchwalić winni je ci posłowie, którzy szanują siebie, wysoką instytucję, jaką tworzą i w ogóle Rzeczpospolitą. Czy znalazłaby się taka większość?

Oczywiście, prawo to środek o ograniczonych możliwościach naprawy obyczajów. Istota zagadnienia spoczywa w sferze etycznej. Skoro nie ma dla parlamentu hamulców prawnych (posłowie mogą sobie uchwalić pensję, jakiej zapragną, mogą pomawiać wedle fantazji), to tym mocniej powinna zadziałać wrażliwość moralna. Skoro nikt nie może przywołać posłów do porządku, winni czynić to sami. Skoro nikt nie jest władny ich kontrolować, trzeba, by sami siebie kontrolowali.

Na to, niestety, nie ma widoków. Bo jakże mogą się kontrolować, skoro uważają się — jak to niektórzy z nich głoszą — za najwyższą władzę w państwie. Nie rozumieją, że w systemie demokratycznym władza jest rozdzielona między różne podmioty. A o stanie świadomości posłów świadczy domaganie się przez jednego z nich, by w debacie telewizyjnej przysługiwał mu czas proporcjonalny do procentu głosów uzyskanych przez jego ugrupowanie.

Wiadomo, do parlamentu wybiera się ludzi, nie aniołów. A uprawnienia, jakie nabywa się wraz z mandatem, to groźna i duża pokusa. Na dodatek, aby zostać posłem, trzeba wygrać w wyborach, ale nie trzeba się na niczym znać (jak widać). Zmniejsza to odporność na pokusy. A w społeczeństwie medialnym można zyskać aplauz wywoływaniem skandali.

Prawda, że posłowie zostają zweryfikowani przy następnych wyborach. Ale — niestety — doświadczenia nie są najlepsze. Przecież ich wizerunek nie poprawia się, lecz przeciwnie. Ciarki mnie przechodzą na myśl, że następne wybory mogliby wygrać ci, co zapowiadają, że wygrają.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama