Fatalne skutki zgody

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (18/2002)

„Zemsta” Fredry, której Wajdowską adaptację będziemy mogli zobaczyć wkrótce na ekranie, jest — jak podają encyklopedie — komedią. I rzeczywiście, widzowie śmieją się bez ustanku niemal do końca, kiedy to pada słynne zdanie „zgoda, zgoda, a Pan Bóg rękę poda”. Właściwie nie wiadomo dlaczego to zdanie traktowane jest poważnie, skoro poprzednie wypowiedzi tak widzów bawiły. Tymczasem ten passus o zgodzie jest być może najśmieszniejszy w całej komedii, zwłaszcza jeśli pomyślimy o wnioskach, jakie ludzie z niego wyciągają. Chociaż wtedy już nie jest śmiesznie, ale raczej strasznie.

Rzeczywiście zgoda wydaje się być podstawą pomyślnego rozwoju, zgoda buduje, i trudno się z tym nie zgodzić, chociaż akurat w „Zemście”, w Berlinie i wokół warszawskiego getta to niezgoda budowała. Mury. Jednak taka zgoda, która ma skłonić Boga do pomocy, musi być bardzo droga i nic dziwnego, że ludzi na ogół na nią nie stać. Wobec tego pogańskim obyczajem, zamiast wniknąć w istotę rzeczy i wielkim wysiłkiem doprowadzić do prawdziwej zgody, plemiona zamieszkujące Ziemię najczęściej odprawiają tanie rytuały i zadowalają się podróbkami. W skrajnych przypadkach zgodę wymuszają czystki etniczne (bo wtedy już nie ma się z kim kłócić) albo rozbudowa tajnych służb, które pilnują zgody opartej na jedynie słusznych decyzjach.

Istnieją też liczne mniej radykalne sposoby: porozumienia ponad podziałami, pojednania, traktaty, pakty, okrągłe stoły — ludzka inwencja nie ma granic, gdy chodzi o wymyślanie nowych terminów dla zjawiska potocznie zwanego „klajstrowaniem”. Po udanym odprawieniu zaklęć, czołowi szamani otrzymują medale, nagrody Nobla i stanowiska, chociaż w parę lat po ceremonii ludzie dalej się zabijają, jak to widzimy podczas relacji z Izraela. Rytuały wymagają zazwyczaj pewnych ofiar. Za święty spokój szamanów płacą ci, którzy na pozornej zgodzie tracą i nie są w stanie znaleźć obrońców, w każdym razie nie wśród beneficjentów zgody. Ci uprawiają co prawda jakieś dyskusje, ale przypominają one reżyserowane starcia amerykańskich zapaśników, które przerażają okrucieństwem, lecz nikomu krzywdy nie czynią.

Część Francuzów, którzy w swej zarozumiałości z wyższością wytykali ekstremizm innym nacjom, dzisiaj musi zjeść żabę o nazwisku Le Pen. Najwięcej głosów Le Pen zdobył wśród bezrobotnych, pokonał też socjalistę Jospina w okręgach, które tradycyjnie głosowały na lewicę. Parę lat temu dobry wynik w Austrii osiągnęła partia Heidera. W obu tych krajach od lat zacierały się różnice między głównymi partiami, które teoretycznie powinny być w stosunku do siebie opozycyjne. Ale w istotnych sprawach nie były, więc ofiary tej zgody na górze sięgają po inne rozwiązania. Francuzi tacy dumni byli ze swej „cohabition”, czyli współzamieszkiwania prawicowego prezydenta z lewicowym premierem. To jednak nie było małżeństwo, ale konkubinat, więc teraz Jospin, którego hasło brzmiało „prezydować inaczej”, będzie prezydentem inaczej, bo więcej Francuzów kocha inaczej niż to sobie lewica wyobrażała.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama