Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (32/2002)
Od pewnego czasu możemy podziwiać na szklanym ekranie rywalizację siłaczy, których zmagania zapierają dech w piersiach. „Strong Mań" - taką nazwę noszą zawody osiłków, którzy dźwigają ciężary niewyobrażalne dla przeciętnego śmiertelnika. Bo też czegóż owi rośli dżentelmeni nie potrafią uczynić! Przenoszą samochody, podnoszą w rękach kilkusetkilogramowe ciężary albo przenoszą je na odległość. Kto choć raz miał okazję oglądać np. „spacer farmera" z ponad stukilogra-mowymi „walizami", dźwiganie na czas tzw. kamieni McClashena, rzut pięciometrowym balem na odległość albo tzw. krucyfiks - kiedy siłacze próbują jak najdłużej utrzymać ciężary rozłożone równomiernie na obie ręce - ten wie, jakiej trzeba siły woli i wytrzymałości, aby poradzić sobie w tych zawodach. Konkurencji jest oczywiście znacznie więcej, a większość z nich wywodzi się od tradycyjnych zabaw szkockich górali albo hiszpańskich Basków.
Coraz więcej młodziaków, pod wpływem transmisji telewizyjnych ze zmagań „strongmanów", ulega fascynacji ich możliwościami. A potem, ostrzyżeni na „zero", wystają przed domowymi zwierciadłami, prężąc dumnie wątłe muskuły, sprawdzając co kilka dni obwód swoich bicepsów i „kaloryfer" wklęsłej klatki piersiowej. I najczęściej, niestety, przed lustrem przeżywają spory dyskomfort, jako że daleko im jeszcze do dwu metrów wzrostu, ponad stukilogramowej masy ciała i czterdzie-stopięciocentymetrowych bicepsów! Wielu, zapewne, popadłoby w zniechęcenie, ale kiedy popatrzą, jeden z drugim, krytycznym wzrokiem na wydatny brzuszek stryja albo ojca - ci, najczęściej, tłumaczą się naiwnie, że to tylko opadła tarczyca! - zaraz powraca im ochota, aby raz jeszcze pobiec na siłownię i poćwiczyć. A potem pomarzyć o karierze trzykrotnego mistrza świata Islandczyka Magnussona albo naszego rodzimego asa - Pudzianowskiego.
Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie pokusa osiągnięcia wyniku za wszelką cenę. Bo kiedy ciało zaczyna panować nad człowiekiem, grozi mu tzw. bigomania. Oto bowiem całkiem przystojny młodzian, zapatrzony w takowego „strongmana", zaczyna na siłowni rzeźbić swoje cielsko, aż do granic... nienawiści. Tak, nienawiści do własnego ciała. Jest to syndrom podobny do dramatu przeżywanego przez anorektyczki, które pragną upodobnić się do wątłych modelek, prezentujących na wybiegach kiecki, które, tak naprawdę, najlepiej prezentują się na... wieszakach w szafie!
Ale żartów nie ma, bo często treningi na siłowni wspierane są rozmaitymi sterydami, a młody „paker" uparcie głosi, że nie ma żadnych dowodów, iż sterydy mają negatywny wpływ na organizm. Po niedługim czasie systematycznego „koksowania" się „witaminkami" młodziakowi powiększa się wątroba, wysiadają nerki, pojawiają się gruczolaki, nadciśnienie i stan przedzawałowy. A przyrostowi masy i tak nie towarzyszy wzrost siły, toteż zamiast superatlety, pozostaje nam nieszczęsny, sflaczały mutant, który jest zaprzeczeniem mocy ciała.
Ojciec święty, po latach imponującej kondycji fizycznej, ugina się obecnie pod ciężarem niemocy własnego ciała. Ale nadal jest wyjątkowo mocny duchem! Gdybym nie obawiał się o złe skojarzenia, to może nazwałbym Jana Pawła II „strongmanem duchowym"? Chyba już najwyższy czas, abyśmy przeżywając tych kilka niezwykłych, sierpniowych dni, zastanowili się: skąd On czerpie taką moc ducha? Osobiście znam w Polsce kilka „siłowni" duchowych: Jasna Góra, Licheń i, oczywiście, krakowskie Łagiewniki.
opr. mg/mg