Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (1/2005)
Zrywając ostatnią kartkę z kalendarza, spoglądałem na niebo rozświetlone fajerwerkami i wsłuchiwałem się w huk petard. W salach przystrojonych tysiącami baloników i serpentynami wirowały przy dźwiękach muzyki tysiące par, zaś o północy wystrzelały korki od szampanów i wszędzie było słychać radosne wołanie: - Niech żyje nowy rok! A potem już zabawa, do białego rana...
Nie jestem typem smutasa, toteż uroki dobrej zabawy nie są mi obce. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że powszechny przypływ noworocznego entuzjazmu jest swoistym przejawem zaniku instynktu samozachowawczego. Kiedy bowiem stary rok odchodzi w niebyt, a my radujemy się do upadłego, że nadchodzi nowy, warto zapytać: ile jeszcze razy przyjdzie nam z tego powodu wiwatować? Stajemy się przecież starsi o rok, a więc interwał czasu, jaki otrzymaliśmy od Opatrzności, znowu się skraca. „Święto Nowego Roku jest zarazem pogrzebem i narodzinami. Niektórzy płaczą na pogrzebie, a śmieją się na narodzinach, inni robią odwrotnie. Z tego wniosek, że istota obu obchodów jest podobna" - pisał przed laty śp. Stefan Kisielewski.
Można jeszcze zrozumieć, że w noc sylwestrową cieszą się ludzie żarliwej wiary, którzy - za przykładem niektórych Ojców Kościoła, m.in. Ignacego Antiocheńskiego czy Polikarpa - z radością oczekują na śmierć. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa nawet radosne pogrzeby nie należały do rzadkości. Ale obecnie...? Trudno przyjąć - byłby to przejaw nazbyt wielkiego optymizmu - jakoby te wiwatujące tłumy tworzyli wyłącznie ludzie głębokiej wiary. Gdyby tak było, powinno się nam żyć na tym padole łez prawie jak w raju...
Nie wiadomo więc dlaczego u progu nowego roku tylu ludzi ogarnia - niczym, doprawdy, nieuzasadniony -optymizm. Skąd bierze się powszechne przeświadczenie, że jutro będzie lepiej niż wczoraj? Przeszłość ma przecież niezaprzeczalny walor, bo jest już dobrze rozeznana, podczas gdy przyszłość pozostaje wielką niewiadomą. I jak tu się oprzeć pokusie powtórzenia, raz jeszcze, że warto się cieszyć tym co jest, bo jutro może być gorzej? Kto, tak naprawdę, może wiedzieć, co nas czeka w owej, niby-świetlanej, przyszłości?
Jak zwykle o tej porze roku, znowu jesteśmy karmieni przepowiedniami rozmaitych wróżów, astrologów oraz samozwańczych wernyhorów i nostradamusów. Pojawiają się pseudoapokaliptyczne zapowiedzi końca świata, który kiedyś, zapewne, nastąpi, ale tylko Bóg raczy wiedzieć kiedy: za chwilę czy za milion lat. Ktoś wieści w jednym z państw przewrót polityczny, ktoś inny zapowiada kilka kataklizmów, jeszcze inny przewiduje zamach na życie sławnego polityka i szereg innych nieszczęść. A wszystkie owe proroctwa są na tyle ogólnikowe, aby za rok można było uznać, że się wypełniły. Darujmy więc sobie ich lekturę.
Za to warto zajrzeć do kalendarza, aby sprawdzić, kiedy przypadają dni świąteczne. Choć bracia Golcowie wyśpiewują: „to nieprawda, że w człowieku robotnicza płynie krew", to mi nie przystoi na łamach „Przewodnika" propagować lenistwa. Za to pochwałę świętowania - a i owszem. Wiadomo, że pracoholicy żyją, aby pracować, ale normalny człowiek pracuje po to, aby żyć. I wie, że najpiękniejsze są święta, czyli te chwile życia, które możemy przeżyć w gronie najbliższych. Życzę więc Wam, zacni utracjusze raju, aby Anno Domini 2005 nie był gorszy niż mijający rok i abyście mieli w nim jak najwięcej świątecznych chwil, spędzonych z tymi, których kochacie.
opr. mg/mg