Dezerter

Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (39/2005)

W siną dal, w siną dal - pomaszerował lewa, lewa, w siną dal... - nucę od tygodnia po dezercji Włodzimierza Cimoszewicza. Próbował pozować na Piłsudskiego, ale zapomniał, że Hajnówka to nie Sulejówek.

Nigdy nie byłem jego entuzjastą, więc nie będę udawał zmartwionego, kiedy ostatecznie zrezygnował. Zdaję sobie jednak sprawę, że niejednej „sierocie po Peerelu" - nieutulonej w żalu po siermiężnych rządach PZPR i pustych półkach - Cimoszewicz mógł imponować arogancją i udawaną pewnością siebie. Ostatecznie okazał się jednak słabiutkim, mało wytrawnym graczem politycznym, któremu brak nie tylko charakteru, ale i dobrego programu. A może wystraszył się kolejnych spraw, które ujrzałyby światło dzienne? Nie wiadomo, choć trudno zrozumieć, dlaczego nie poczekał z rezygnacją do wyborów parlamentarnych. Nie jest to jednak - wbrew temu, co mówi odmłodzona wierchuszka SLD - tragedia dla Polski.

Cała ta komedia z jego kandydowaniem na prezydenta od początku wydawała się dość kiczowata, a odszedł w równie miernym stylu. Wyjechał na urlop, przekazując kierowanie Sejmem Tomaszowi Nałęczowi, który chyba już ostatecznie się pogubił, plotąc przed kamerami, a to o „politycznych bandytach", a to o „przysiadach w szambie". Najwyraźniej puściły mu nerwy, bo zakwestionowano krystaliczność jego pryncypała, który nie powinien użalać się na niczyją nikczemność, skoro sam grał nieczysto. Dobrze pamiętamy, jak przypomniał sobie nagle o jakimś agencie umieszczonym we władzach „Solidarności". A Nałęcz, zapowiadając powrót do wykładów na Uniwersytecie Warszawskim - żal mi tych studentów! - pokazał, jaki z niego dżentelmen. Wyznał, że patrząc na kobiety w Sejmie i na studentki, nie ma żadnych wątpliwości, na które woli patrzeć. I jeszcze ten nieszczęsny Kazimierz Kutz wywodzący coś o „maglu" i o „bolszewickiej nienawiści".

Sam Cimoszewicz oświadczył, że nie ma innego godnego kandydata, ujawniając, po raz kolejny, jak bardzo brak mu klasy. Czyżby jego zarozumiałość osiągnęła taki poziom, że tylko siebie uważał za godnego prezydentury? Pozostaje nadzieja, że teraz już na zawsze zajmie się - jak to kiedyś sam określił - poważnymi sprawami. Czyli pojedzie do lasu i tam pozostanie.

Wystawił do wiatru sporą część działaczy postkomunistycznych, którzy zostali bez kandydata na prezydenta i bez swoistej lokomotywy wyborczej. Bo SLD nie mógł przecież do tej pory wspierać Borowskiego, skoro konkurował z jego partią o elektorat przed wyborami parlamentarnymi. Zaczekajmy jeszcze chwilę: zobaczymy, czy Olejniczak następnego dnia po wyborach do Sejmu nie oświadczy - oczywiście, z bólem w oczach - że ich kandydatem jest jednak Borowski.

Gdyby ktoś pomyślał, że zapomniałem o tzw. ciszy wyborczej, to przypominam, że obecnie dotyczy ona tylko wyborów do parlamentu; prezydenta będziemy wybierać dopiero 9 października.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama