Przestroga

Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (47/2005)

Francja, której aroganccy politycy tak chętnie pouczają w ostatnich latach innych, odbiera na oczach całej Europy lekcję pokory. Jak widać, samozwańczy mentorzy Starego Kontynentu nie radzą sobie z problemami społecznymi we własnym kraju. I na niewiele się zdały rozmaite programy integracyjne, na które tylko w tym roku wydano tam aż dziewięć miliardów euro. Skoro więc zawodzą europejskie modele integracji, może należy skorzystać ze wzorców amerykańskich? W USA cały ten etniczny „kogel-mogel" kultywuje sobie do woli własne tradycje, ale kiedy trzeba, każdy z nich z dumą podkreśla, że jest Amerykaninem.

Jak nazwać to, co się stało: rewolucją społeczną, zamieszkami ulicznymi czy rozruchami na tle rasowym, kulturowym, a może i religijnym? Rebelii na przedmieściach Paryża i innych francuskich miast z niepokojem przyglądają się Niemcy, Włosi, Belgowie, Holendrzy i Szwedzi, bo przecież także u nich istnieją takie strefy bezrobocia i biedy. Kiedy widzą hordy zbuntowanych, czarnoskórych potomków imigrantów, niszczących infrastrukturę znienawidzonego państwa - którego nie uznają za swoje - wyobraźnia musi podpowiadać im, że za chwilę mogą mieć ten sam problem. Ale możemy mieć go i my.

Wystarczy przypomnieć problemy mieszkańców popegeerowskich wiosek, którzy klepią biedę, bo brak im pracy, pieniędzy do życia i nie mają perspektyw na przyszłość. Trudno się dziwić, że wielu z nich uważa Polskę za... macochę.

Nie ulegajmy złudzeniu, że wybuch we Francji nastąpił nagle. O tym, że tak nie jest, najlepiej świadczą liczby: w chwili, gdy informowano o spaleniu kilku tysięcy samochodów ktoś obliczył, że od początku tego roku spłonęło ich tam aż trzydzieści tysięcy. A początek owych niepokojów miał miejsce w 1981 r. w Lyonie i od tej pory problem narasta; politycy i komentatorzy są jedynie zaskoczeni, że obecnie konflikt aż tak bardzo się rozlał. Warto pamiętać, że na ulice wyszli nie imigranci, lecz ich potomkowie: ciemnoskórzy Francuzi, czyli ci, którzy urodzili się już we Francji i mówią po francusku. Ich dziadkowie pochodzili z Afryki Północnej, a przybyli na Stary Kontynent w latach sześćdziesiątych z dawnych kolonii francuskich, dokąd jeździli kadrowcy wielkich firm i kontraktowali do pracy całe wioski. Zatrudniani w wielkim przemyśle, zwłaszcza samochodowym, osiedlali się w dzielnicach, w których każdego roku wznoszono pół miliona mieszkań z „wielkiej płyty". Po latach mieszkania te uległy znacznej degradacji, a większość z nich utraciła już dawno pracę i żyje w biedzie.

Chociaż kontrolę nad ich dzielnicami sprawują teraz gangi, czerpiące zyski z handlu narkotykami i prostytucji - które domagają się, aby policja nie miała wstępu na ich teren - nie wolno, jak minister spraw wewnętrznych Nicolas Sarkozy, nazywać ich „hołotą". Trzeba mieć odwagę wypić „piwo", którego się nawarzyło.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama