Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (33/2007)
"Zarzuty czekają na Kaczmarka", „Lepper zdradza, kto /go ostrzegał", „Czy Ziobro mówi prawdę?". Tych kilka tytułów z czołowych polskich gazet najdobitniej świadczy, że w wielkiej polityce sezon ogórkowy nie istnieje. Przynajmniej w Warszawie.
Na prowincję stołeczne sensacje docierają opóźnione i w złagodzonej formie. W niewielkiej miejscowości w Puszczy Knyszyńskiej, z dala od telewizji i światłych komentarzy kolegów żurnalistów, jakoś trudno mi się specjalnie przejmować jeremiadami nad stanem zagrożonej przez „złowrogich bliźniaków" polskiej demokracji, czy też chaosem w rządzie, sądząc z doniesień prasowych spędzającym sen z powiek liderów Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
Dymisję Andrzeja Leppera, która stała się początkiem politycznego kryzysu, mieszkańcy S. przyjęli z uznaniem, reszta ich specjalnie nie interesuje i podejrzewam, że w razie przyspieszonych wyborów ludzie po raz kolejny zagłosują na PiS.
Brak zainteresowania wielką polityką ma jeszcze jedno źródło. Powoli, ale wyraźnie życie w S. się zmienia. Widać to po coraz bardziej zasobnych domach, zadbanych obejściach, rosnącej liczbie małych, lokalnych inicjatyw. Nie tych sterowanych odgórnie, ale własnych.
Częściowo jest to zasługa ogólnej dobrej koniunktury. W mniejszym stopniu władz samorządowych, które zdobywają unijne środki, a to na wybrukowanie na nowo głównych ulic, a to na postawienie na ryneczku toalety publicznej.
Przy czym akurat ta ostatnia inwestycja wzbudziła pewne wątpliwości.
Co z tego, że przybytek - jak zapewniła miejscowa prasa - najnowocześniejszy w Europie, otwierał sam wojewoda, gdy teraz budka stoi samotnie w oczekiwaniu na zagranicznych turystów. Miejscowi obchodzą ją z daleka, urządzenie jest bowiem płatne, w dodatku działa na podczerwień, gdy tymczasem instrukcję obsługi napisano wyłącznie w językach zachodnich-angielskim, francuskim, hiszpańskim i niemieckim.
Samorząd ma wielkie ambicje i chciałby zrobić z S. znane uzdrowisko, nie bacząc na kłopoty, z jakimi borykają się tacy tradycyjni uzdrowiskowi potentaci jak Rymanów, Iwonicz czy Szczawnica.
Władza marzy, a zwykli mieszkańcy, nie czekając na mitycznych inwestorów, założyli stowarzyszenie właścicieli kwater prywatnych. Bez zadęcia, ale za to z widokami na unijne dotacje na rozwój agroturystyki. Inicjatywa tym mądrzejsza, że bogactwem miejscowości są przede wszystkim wspaniałe lasy, które pewnie padłyby ofiarą uzdrowiskowych ambicji władz. Agroturystyka to nie jedyny przejaw inicjatywy mieszkańców. W S. co miesiąc ukazuje się lokalne pismo poświęcone historii regionu i aktualnym problemom. Wydawane dzięki uporowi kilku osób mniej zajmuje się wielką polityką, a bardziej walką o niewycinanie lasów, czystość rzeki, drukowaniem fragmentów starych pamiętników, przedwojennych zdjęć. Dlaczego o tym wszystkim piszę?
S. sprzed kilkunastu lat było miasteczkiem pogrążonym w nostalgii za PRL-em. Po ryneczku snuli się smętni pijaczkowie, bezrobotni narzekali na demokrację, na ulicznych trawnikach kwitły chwasty, w lesie walały się symbole przemian - plastikowe torby i butelki.
Po tym wszystkim prawie nie ma śladu. Tak jak przed wojną gospodynie w sobotę miotłami zamiatają ulice, sadzą kwiaty i pielą chwasty na teoretycznie publicznych trawnikach. Otwarto ponownie niewielką księgarnię, na coraz liczniejszych domach widzę napis „Noclegi", są trzy restauracyjki z regionalną kuchnią.
Stowarzyszenie lokalnych kupców i przedsiębiorców planuje kolejną akcję promocyjną. To właśnie dzięki nim mała zagubiona w lasach miejscowość znalazła się na liście wschodzących pereł polskiej turystyki. Patrząc na to wszystko jakoś trudno mi się specjalnie przejmować enuncjacjami warszawskiej prasy. Ś
opr. mg/mg