Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (23/2008)
Po akcji ABW w domu Piotra Bączka, członka komisji weryfikacyjnej WSI, stawił się on na przesłuchanie do prokuratury ze szczoteczką do zębów. Chciał w ten sposób zademonstrować, że żyje „w krainie miłości i marihuany".
Ale żarty na bok, bo przecież rewizja osobista reporterów śledczych telewizyjnej „Misji specjalnej", ze zdejmowaniem spodni włącznie, zabranie im kamery, materiałów filmowych, telefonów komórkowych i nośników danych - co narusza źródła informacji - to skandal godny państwa policyjnego. Zwłaszcza że teren nie został przez ABW zabezpieczony, więc dziennikarze mieli pełne prawo tam wejść. Na tym polega ich praca. Nic więc nie usprawiedliwia funkcjonariuszy ABW, którzy zachowali się jak starzy esbecy. Dla nas zaś, zacni utracjusze raju, jest to sygnał, że źle się dzieje w Polsce z wolnością słowa. A miało być tak pięknie. Dziesięć dni później, podczas konferencji prasowej, premier Tusk uznał, że akcja była... udana. O tempora, o mores! - co za czasy, co za obyczaje! - chciałoby się zawołać. Bo z tego wynika, że nikt nie wyciągnie wobec nieudolnych funkcjonariuszy ABW oraz ich przełożonych żadnych konsekwencji.
O tym, że z wolnością słowa, a także poszukiwań historycznych, coś jest nie tak, świadczy również dyskusja wokół książki, która jeszcze nie dotarła do księgarni. Chodzi o dzieło historyków IPN - nazywanych pogardliwie „policjantami pamięci" - które dokumentuje m.in. współpracę Lecha Wałęsy z komunistycznymi specsłużbami. Zaraz podniosły się głosy, że to niegodziwość, „szczekanie", „kampania nienawiści", niszczenie autorytetu (?) Wałęsy przez historyków o „niskiej reputacji naukowej" itp. Ktoś nawet powiedział, że to tak, jakby opracowanie biografii Jana Pawła II zlecono prowincjonalnym wikarym. Chyba zapomniał, że wśród prowincjonalnych wikariuszy mogą zdarzyć się i tacy, którzy w przyszłości zostaną purpuratami. Wystarczy przypomnieć, kim został pewien prowincjonalny wikary z Niegowici...
Dlaczego nikt wcześniej nie napisał biografii Wałęsy? Władysław Frasyniuk - niegdysiejszy lider ugrupowania, które nazywało siebie z wrodzoną skromnością „partią ludzi mądrych" - prawi coś o „hołocie z IPN", zapewniając, że książki i tak nie przeczyta, bo swoje wie. A szkoda, bo to nie jest publicystyka, tylko wybór dokumentów z komentarzami, a więc zestawienie faktów, z których czytelnik sam ma wyciągnąć wnioski, a więc praca źródłowa.
Czy o Wałęsie należy mówić wyłącznie dobrze, czy jednak - pomimo wszystko - prawdę? Jeśli w świetle tych dokumentów zostanie zakwestionowany mit założycielski III Rzeczypospolitej, to przecież zyskamy tylko przyczynek do dziejów pewnego kłamstwa. Tymczasem „autorytety" - jak w Orwellowskim Ministerstwie Prawdy - chciałyby decydować o tym, co i komu wolno pisać.
opr. mg/mg