Dlaczego połowa Polaków ciągle tęskni za PRL?
„My wyszliśmy z komunizmu, ale komunizm nie wyszedł z nas”, powiedział niedawno z dużą dozą samoświadomości ukraiński prezydent Leonid Kuczma. Zdanie to odnosi się nie tylko do byłych republik sowieckich, lecz również do tzw. KDL-ów, czyli krajów demokracji ludowej. Świadczą o tym chociażby ostatnie badania opinii publicznej, z których wynika, że niemal połowa Polaków tęskni za życiem w komunizmie i najchętniej życie w III RP zamieniłaby na powrót do PRL.
O tym, że stary system siedzi głęboko w mentalności, świadczą też wyniki innego niedawnego sondażu. Otóż osobom ankietowanym zadano pytanie, na kim przede wszystkim powinien spoczywać obowiązek troski o nas i nasze rodziny: czy każdy osobiście powinien dbać o siebie i swoich najbliższych, czy też to państwo powinno przejąć na siebie obowiązek opiekowania się obywatelem i jego rodziną? Aż 65 procent odpowiedziało, że jest to bardziej powinność państwa niż samego obywatela, a tylko 28 procent uznało, że powinno być odwrotnie.
Nie jest to w sumie sytuacja nowa. Już Arystoteles, opisując instytucję i mechanizmy państwa, przywoływał obraz domu. Mieszkańcy państwa, podobnie jak domownicy, dzielą się na dwie kategorie: ludzi wolnych i niewolników. Podstawowa różnica między nimi polega na tym, że ludzie wolni ponoszą odpowiedzialność za siebie i swój dom. To oni biorą na siebie ciężar zarządzania majątkiem i troszczenia się o byt nie tylko najbliższych, lecz także własnych niewolników. W rezultacie to oni zbierają owoce pracy swojej i swych niewolników. Z drugiej jednak strony dźwigają na sobie ciężar wolności — ponoszą całkowite ryzyko swoich przedsięwzięć i nie są pewni, czy jakaś klęska żywiołowa albo napaść wroga nie pozbawi ich wszystkiego.
Niewolnicy nie mają takich trosk jak ludzie wolni. Co prawda muszą słuchać rozkazów tych ostatnich, ale mają zapewniony kąt, ubranie i wyżywienie. Przeważnie nie pracują tak wydajnie jak ludzie wolni, ponieważ nie mają ku temu żadnej motywacji, raczej więc pozorują pracę. Nie muszą się martwić o dom, a kiedy ich pan zginie lub splajtuje, przechodzą po prostu w ręce innego zwierzchnika.
Arystoteles, który uważał, że wszyscy ludzie z natury są wolni, ze zdziwieniem konstatował jednak, że większość niewolników, którym darowano wolność, nie chciała przyjąć tego daru i błagała swoich panów, by z powrotem przyjęli ich na służbę i to w charakterze nie najemników, lecz niewolników. Podobna sytuacja miała miejsce w Stanach Zjednoczonych w XIX wieku po zniesieniu niewolnictwa. Musiało dopiero umrzeć pokolenie wyrosłe w niewoli i pojawić się generacja urodzona na wolności, aby coś się zmieniło. Nie przypadkiem Mojżesz prowadził Izraelitów po pustyni przez czterdzieści lat, nim wprowadził lud do Ziemi Obiecanej...
W Polsce owo porzucanie mentalności niewolniczej jest trudne z kilku powodów. Po pierwsze — zniewolenie miało charakter podwójny: ustrojowy (związany z systemem komunistycznym) oraz polityczny (zależność od obcego mocarstwa). Po drugie — część elit intelektualnych, medialnych i politycznych zrobiła po 1989 roku wszystko, by to, co było niewolą, przedstawić jako „inny rodzaj wolności”. Zamiast pokazać Peerel jako sowiecką kolonię, odmalowano go jako państwo może nie całkowicie niepodległe, ale w dużym stopniu suwerenne.
Zdzisław Najder napisał niedawno: „Najbardziej trującym kłamstwem komunizmu było wmawianie Polakom, że państwo, w którym żyją, jest po prostu państwem polskim, bez żadnych pojęciowych zastrzeżeń. Pogodzenie się z brakiem niepodległości — i to często pogodzenie czynne, połączone z wmawianiem, że tak być nie tylko musi, ale i powinno — było aktem zdrady intelektualnej i moralnej wielu polskich intelektualistów. Zerwali przez nie z tradycją polskiej inteligencji porozbiorowej, która pragnienie niepodległości umieściła w samym centrum swojego etosu. Kłamstwo o rzekomej polskiej suwerenności niszczyło wewnętrznie inteligencję, przede wszystkim nauczycieli i urzędników, tymczasem szara większość obywateli Peerelu — do tego kłamstwa się po prostu przyzwyczaiła.”
W obliczu owej „zdrady intelektualistów” — jak pisze Najder — „masy były przez cały ten czas skazane na papkę propagandowego żargonu, którego nie brano na serio, ale który był zarazem jedynym słownikiem użytkowym i jako taki zapadał w pamięć, wytwarzał skojarzenia i oczekiwania, zostawiał w głowach zamęt — znakomitą uprawę pod zasiewy populistycznych demagogów”. „Drętwa mowa przesycona obłudą zastępowała myślenie o sprawach publicznych, przyzwyczajała do formułek, zamulała umysły. Z tego mułu dotychczas się nie obmyliśmy.”
Niestety, „zamulanie umysłów” trwa dalej, a wiąże się z tym ściśle recydywa Peerelu w naszym życiu publicznym. Niemal codziennie prasa donosi o nowych tego przykładach.
Dwa miesiące temu po trwającej 2,5 roku rozprawie sąd stwierdził, że nie ma winnych bezprawnego więzienia i okrutnego bicia robotników z Radomia w czerwcu 1976 roku. Podobny wyrok zapadł wcześniej w sprawie zastrzelenia górników z kopalni „Wujek” w grudniu 1981 roku. Zresztą niemal we wszystkich sprawach dotyczących zbrodni z okresu komunistycznego okazywało się, że winnych nie da się ustalić.
Kryje się za tym dość interesująca logika. Otóż kiedy proklamowano „grubą kreskę”, mówiono, że nie może być mowy o odpowiedzialności zbiorowej, dlatego nie wolno oskarżać przywódców komunistycznych, lecz badać każdy przypadek łamania prawa z osobna i karać winnych każdego pojedynczego czynu przestępczego. Kiedy jednak dochodziło do procesów, pojawiało się stwierdzenie, że oskarżeni są niewinni, ponieważ oni byli tylko wykonawcami rozkazów, a odpowiedzialne jest kierownictwo. W efekcie nikt niemal nie został ukarany.
Jeden z działaczy KOR, Henryk Wujec powiedział, że nie może pogodzić się z wyrokiem w sprawie radomskiej, ponieważ oznacza to, że „26 lat temu w Radomiu nic się nie zdarzyło, nie było bicia, poniżania. A przecież to nieprawda — bito i poniżano w imieniu państwa... Dziś nie chodzi już nawet o karanie. Chodzi o moralny osąd”.
Dzisiejsze lamenty Wujca są nieco spóźnione, ponieważ m.in. to właśnie zaniechania jego partii (UD, UW) w sprawie rozliczeń z komunistyczną przeszłością spowodowały, że niemożliwy jest dziś ów „moralny osąd”, postępuje natomiast recydywa Peerelu.
Ostatnim przykładem tej recydywy jest chociażby wybór na szefa rządowej kampanii ppagandowej dotyczącej Unii Europejskiej — Sławomira Wiatra, w czasach komunistycznych tajnego współpracownika służb bezpieczeństwa. Co ciekawe, czołowymi urzędnikami zajmującymi się sprawami integracji europejskiej są dziś agenci komunistycznej bezpieki, np. Jan Truszczyński, główny negocjator z UE. Premier Miller nie widzi w tym żadnego problemu. Według postkomunistów, Wiatr w okresie Peerelu wypełniał tylko swój patriotyczny obowiązek. Takie postawienie sprawy po pierwsze — odbiera służbie publicznej jej republikański sens, po drugie — stanowi sygnał, że bycie tajnym agentem komunistycznych służb jest nie tylko naganne, lecz również opłacalne.
Nic więc dziwnego, że coraz więcej osobistości publicznych poczytuje sobie za zasługę to, co powinno być raczej powodem do wstydu. Na przykład detektyw Krzysztof Rutkowski, który został posłem z listy Samoobrony, jest dumny, że w stanie wojennym służył w ZOMO: „Byłem żołnierzem ZOMO.
Nie żałuję tego, to był mój świadomy wybór. Gdybym dzisiaj mógł jeszcze raz podjąć decyzję, co robić w życiu, znowu poszedłbym do ZOMO. To był cel mojego życia, a ja nie potrafię żyć bez celu”.
Większość Polaków nie podziela jednak zdania Leszka Millera w sprawie Sławomira Wiatra. 53 procent ankietowanych uważa, że ten ostatni ze względu na swoją agenturalną przeszłość powinien odejść ze stanowiska, 22 procent jest temu przeciwna, zaś 25 procent nie ma zdania. Świadczy to, że pomimo kampanii „zamulania umysłów” nadal silnie obecne jest wśród Polaków poczucie elementarnego ładu moralnego.
Większość badań socjologicznych wskazuje zresztą, że z dwóch rodzajów zniewoleń — politycznego i ustrojowego — Polacy szybciej wydobywają się z tego pierwszego. Łatwiej im przychodzi we własnej świadomości przezwyciężanie dziedzictwa zależności od obcego mocarstwa niż od systemu komunistycznego. Cytowane na początku zdanie Leonida Kuczmy nadal zachowuje swoją aktualność.
Grzegorz Górny (1969), publicysta, reporter, producent telewizyjny, założyciel i redaktor naczelny czasopisma „Fronda" (od 1994). W latach 1994-2001 zrealizował ok. 150 audycji telewizyjnych „Fronda" dla Programu 1 TVP. Publikuje m.in. w „Rzeczpospolitej" i „Nowym Państwie".
opr. mg/mg