Jak świat powinien traktować Chiny, trwające wciąż w ustroju komunistycznym
Międzynarodówka, czerwone sztandary, sierp i młot, odmieniane na wszelkie sposoby słowo „towarzysz”. Zapomnieliśmy o tym. Tymczasem najludniejsze państwo świata niedawno kolejny raz obchodziło uroczystość pod nazwą „Zjazd Partii Komunistycznej”.
Na zjeździe dokonała się kolejna zmiana pokoleniowa. Jak obliczyli specjaliści, do władzy przychodzi czwarta już generacja przywódców komunistycznych Chin. Młodzieniaszek, ledwie 60-letni Hu Jintao i kilku jego rówieśników zastąpili ekipę starców z Biura Politycznego. Ale nie do końca, bowiem poprzedni sekretarz i przewodniczący Jang Zemin zachował kluczowe w chińskim systemie władzy stanowisko szefa centralnej komisji wojskowej partii. Już po raz drugi odbywa się więc w Chinach eksperyment, który generalnie komunistom wychodził źle: wymiana ekipy.
Poprzednio ustępujący Deng Xiaoping zderzył się z buntem społecznym, a może lepiej powiedzieć, po prostu, z oczekiwaniami elit na liberalizację systemu. Skutkiem była rzeź na Palcu Niebiańskiego Spokoju i zablokowanie reform politycznych na dobre kilka lat. Teraz przeżywające boom gospodarczy Chiny spokojniej wchodzą w kolejne zmiany. Nie wiadomo jednak, czy nowy przywódca, będący klasycznym przykładem nadostrożnego partyjnego biurokraty, nie spotka się z żądaniami liberalizacji systemu. Na partyjnym zjeździe pojawiła się przecież całkiem solidna opozycja nie wyobrażająca sobie, by nowa klasa właścicieli mogła uczestniczyć we władzy politycznej.
Nie znikły również problemy wewnętrzne: Tybet, Ujgurzy, dramatyczna nierównowaga pomiędzy rozwijającymi się szybko obszarami przemysłowymi a wsią... Współczesne Chiny są wbrew ambicjom przywódców wciąż mocarstwem drugiej kategorii. Nadrabiają dystans do sąsiadów, ale wszedłszy w globalną, gospodarkę muszą coraz bardziej liczyć się ze zdaniem innych, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. Ale nie tylko. Oto prasa fachowa doniosła, że japońska Honda otwiera w Szanghaju fabrykę samochodów. Pierwszą w Chinach z większościowym udziałem inwestora zagranicznego. Dotychczasowy model wabienia zagranicznych inwestorów wielkością rynku Chińskiego i tanią siłą roboczą wydaje się dobiegać kresu i trzeba będzie zaakceptować zasady gry rynkowej. A to może oznaczać konieczność zmian politycznych. Na to zaś współczesne Chiny chyba nie są jeszcze gotowe. Może zresztą nie tyle Chiny, ile ekipy przywódcze ciągle tkwiące mentalnie w epoce rewolucji kulturalnej, która je ukształtowała.
W polityce zagranicznej nowa ekipa rządząca będzie miała też sporo problemów do rozwiązania. Arcytotalitarny reżim Korei Północnej był uprzejmy poinformować świat o posiadaniu broni atomowej. A Pekin pozostaje dla Kim Dżong-Ila jedynym realnym partnerem i sojusznikiem. Teraz chińska ekipa rządząca znajdzie się pod naciskiem USA, by doprowadzić do rozbrojenia Korei Północnej. Zadanie trudne, jeśli w ogóle wykonalne. Do tego Chiny — jak zwykle ezopowym językiem — zapowiedziały częściową rewizję swojej polityki wobec Tajwanu. Na partyjnym zjeździe padły propozycje wprowadzenia dla Tajwanu modelu zbliżonego do tego, który pozwolił na powrót Hongkongu. Jedno państwo — dwa systemy. Nie wydaje się jednak, by w Tajpej propozycje te spotkały się z entuzjazmem. Zwłaszcza, że tamtejsze władze z niepokojem patrzą na pogłębiający się flirt Pekinu z Waszyngtonem. Wreszcie, Chiny muszą zdecydować się na jakąś politykę wobec Azji Środkowej. Amerykańska obecność w Afganistanie i gra prowadzona przez autorytarne rządy postsowieckie w Kazachstanie, Uzbekistanie i Turkmenistanie zawęża chińskie pole manewru. Realne do niedawna marzenie o wciągnięciu tych krajów w orbitę wpływów Pekinu wyraźnie się oddala.
Czytelnik może nie bez racji zapytać: a co to nas, Polaków obchodzi? Mamy własne problemy z Unią Europejską, regionem, Łukaszenką... Azja jest przecież daleko. Otóż i tak, i nie.
Współcześnie bardzo chętnie odmieniamy na wszelkie sposoby słowo globalizacja, nie wyciągając wszakże konsekwencji z tego, iż stała się ona faktem. A jedną z konsekwencji procesów globalizacyjnych jest to, że dystans pomiędzy Polską a Azją zmalał. Najkrócej mówiąc, procesy gospodarcze i polityczne rozgrywające się tysiące kilometrów od nas mają bezpośredni wpływ na politykę polską. Nasi sojusznicy i partnerzy załatwiają interesy w różnych regionach świata. Znaczenie Europy, zwłaszcza Europy Środkowej w polityce globalnej zmalało. I jeśli — to przykład teoretyczny — Amerykanie i Rosjanie będą mieli zawrzeć kompromis w Kirgistanie, to jednym z elementów transakcji może okazać się, bo ja wiem, Kalinigrad. Ciężar polityki światowej przenosi się do Azji. Trudno się temu dziwić. Tutaj mieszka większość ludności Ziemi, tutaj znajduje się najwięcej bogactw naturalnych. Tutaj wreszcie ma źródło większość problemów współczesnego świata z terroryzmem, czy, jak wolą niektórzy, ze sporem cywilizacji.
W naszym myśleniu o polityce jesteśmy wciąż bardzo prowincjonalni. Chyba bardziej niż nasi biznesmeni, którzy na różne sposoby próbują znaleźć dla siebie miejsce na rynku chińskim lub sięgnąć po chińską tanią i zdyscyplinowaną siłę roboczą. Ale warto pamiętać także o czymś innym. Miraż chińskiego rynku, czy szerzej, szans otwierających się w Azji zasłonił bardzo wielu politykom Zachodu oczy. Przestali dostrzegać, że rządy, z którymi się dogadują, są bardzo dalekie od norm demokratycznych, że obok luksusowych hoteli, w których pomieszkują, czai się gigantyczna nędza albo kazamaty więzień, w których torturowani są opozycjoniści. To niestety azjatycka norma. Nawet kraje uznawane za demokratyczne, takie jak Indie, Japonia czy Południowa Korea są mentalnie niezwykle odległe od zasad życia publicznego znanych w Europie i pewnie byłyby oskarżane o znaczące ograniczanie wolności. Daleko nie szukając, w centrum ekonomicznym Azjatyckiej „prosperity” Singapurze można iść do więzienia za żucie gumy. O śmieceniu na ulicy nie wspominając.
Polskim interesem jest nie tylko dostrzeżenie Chin czy innych państw regionu, nie tylko włączenie ich do naszego rachunku politycznego i ekonomicznego. Polskim interesem jest przede wszystkim nacisk na przestrzeganie zasad. Kiedy rządząca ekipa SLD nie dopuszcza do dyskusji na temat Tybetu w parlamencie (bo zaszkodzi to naszym stosunkom z Chinami), daje to świadectwo krótkowzroczności. Polska nie jest ani potęgą ekonomiczną, ani militarną. Nasza względnie mocna pozycja międzynarodowa wynika wyłącznie z tego, że jawimy się innym jako spory kraj broniący minimalnych zasad moralnych w polityce. Rezygnując z obrony wartości osłabiamy samych siebie. Także w relacjach z Chinami.
Mordowanie własnych obywateli, przymusowe aborcje czy stosowanie tortur nie są różnicą cywilizacyjną. Jest nią natomiast społeczne przyzwolenie na głęboką ingerencję państwa w życie prywatne czy odmienny (i często irytujący nas) styl prowadzenia negocjacji. Tych odmienności jest bardzo wiele. Obowiązek przyglądania się Azji i rozmów z nią wiąże się z umiejętnością akceptacji odmienności. A jednocześnie z czymś jeszcze trudniejszym — zdolnością do rozróżnienia, co jest lokalną specyfiką, co zaś naruszeniem praw lub norm podstawowych. Chcemy współistnieć z wielkimi cywilizacjami Azji. Więcej, chcemy i musimy wspólnie z nimi budować nowy ład międzynarodowy. Możemy śmiać się ze wspomnień o komunistycznej symbolice i dyskusji o rozkwitaniu stu kwiatów. Nie możemy natomiast z uśmiechem kwitować lokalnej specyfiki krajów, które stosują tortury, nawet gdy używają do tego importowanych z Zachodu elektrycznych pałek.
Warto może wrócić do dyskusji toczącej się kiedyś w Europie, nad wyodrębnieniem pewnej kategorii zasad: takich jak prawo do życia czy godności osoby ludzkiej i uznanie nadrzędności praw Boskich (ktoś może nazwać je przyrodzonymi) nad jakimkolwiek i gdziekolwiek stanowionym prawem. W świecie globalizacji bez takiego kompasu szalenie trudno będzie się poruszać.
opr. mg/mg