Zwycięstwo czerwonych Prusaków

Jak wyglądają Niemcy kilkanaście lat po zjednoczeniu?

Piętnaście lat temu, gdy następowało zjednoczenie Niemiec, nasi zachodni sąsiedzi nie pozostawiali wątpliwości. Nawet w sensie prawnym cała operacja była przeprowadzana jako przyłączenie dawnej NRD do Republiki Federalnej. To sowiecka strefa okupacyjna, jaką była dawna NRD, miała zostać włączona do demokratycznych zachodnich Niemiec.

Nieliczne ostrzeżenia przed powrotem do kraju pruskiego ducha i o różnicy mentalnej dzielącej Republikę Bońską od Berlińskiej kwitowano wzruszeniem ramion. Wzruszeniem, które zdawało się być uzasadnione marzeniami milionów wschodnich Niemców o tym, by przesiąść się z trabantów do volkswagenów.

Pieniądz nie leczy

Kolejne kilkanaście lat to czas pompowania niewyobrażalnie wielkich pieniędzy we „Wschodnie Landy", jak oficjalnie nazywa się dawną komunistyczną enklawę. Obliczenia są różne, od kilkuset miliardów do dwóch bilionów euro - jako koszt zjednoczenia. I owszem, Berlin się rozbudował, autostrady na wschodzie coraz bardziej przypominają te zachodnie, z ulic zniknęła większość cuchnących Wartburgów i trabantów, ale w miarę upływu lat Niemcy zaczęli zadawać sobie pytanie, czy przypadkiem zachód nie został przyłączony do wschodu, a przynajmniej, czy Niemcy nie zostały zainfekowane chorobami społecznymi dręczącymi dawną NRD.

W ostatnich tygodniach uwagę opinii publicznej przyciągnęły dwie informacje z Niemiec. Pierwsza, to sondaże przedwyborcze. Druga, z pozoru o charakterze ściśle kryminalnym, o kobiecie z Frankfurtu nad Odrą, która zamordowała dziewięcioro swoich dzieci, zakopując noworodki w doniczkach na balkonie. Jak się okazuje, morderstwo jest największym w dziejach niemieckiej kryminalistyki. I po raz pierwszy nie skwitowano go banalnym stwierdzeniem o tym, że kobieta była nienormalna. Pewnie była, skoro opowiadała, że lubiła wychodzić na balkon, gdzie z doniczek, w których zakopała noworodki, wyrastały kwiaty, jak się zdaje uznawane przez nią za dzieci. Ale makabryczna zbrodnia przypomniała, że we Wschodnich Landach masowo dokonuje się aborcji (pięciokrotnie częściej niż na zachodzie), że podobnie wielokrotnie częściej odnotowywane są przypadki zabójstw małych dzieci przez rodziców. Zauważono, że nikt łącznie z jej własnym mężem i lekarzem domowym nie dostrzegł rzekomo, iż morderczyni - Sabine H., była mieszkanka bloku zamieszkałego przez 44 rodziny, wyłącznie dawnych oficerów STASI - była dziewięć razy w ciąży. Nagle dostrzeżono zastraszający poziom społecznej znieczulicy na obszarach dawnej NRD, a politycy zaczęli mówić o społecznych chorobach, których nie wyleczyła rzeka pieniędzy przepompowana z zachodu na wschód.

Komuniści w Bundestagu

Sondaże przedwyborcze, o których wspomniałem przed chwilą, tylko wzmacniają ten obraz. Oto na scenie niemieckiej pojawiła się nowa siła polityczna - Partia Lewicy. Jej przywódcą został usunięty z kierownictwa SPD Oskar Lafontaine, lider lewego skrzydła socjaldemokracji. Kiedy jednak spojrzymy na struktury partyjne, to okaże się, iż Linkspartei jest po prostu lekko przefarbowaną postkomunistyczną PDS. Ale wedle sondaży

w dość konserwatywnym i sztywnym pejzażu partyjnym Niemiec, nowa partia może liczyć na 12-13 procent poparcia. Czyli staje się trzecią siłą po chadekach i socjalistach. Partia Lewicy zagospodarowała zarówno elektorat neonazistów, jak i części sympatyków SPD. I ma największy spośród sił politycznych potencjał rozwojowy, bo Niemcy przeżywają głęboki kryzys polityczny, gospodarczy i społeczny. Model państwa opiekuńczego, fundującego bezrobotnym wakacje na Majorce, po prostu zbankrutował. A jednocześnie nie ma społecznego przyzwolenia na to, by podjąć reformę systemu. Niekonsekwentne próby ograniczenia socjale, podjęte przez rządzących socjalistów, spotkały się z powszechnym oporem. Idący do władzy chadecy również boją się powiedzieć, iż bajecznie bogatych Niemiec nie stać na utrzymywanie dotychczasowego modelu społecznego. Nie stać ich również na nieustanne dopłacanie do Wschodnich Landów. Tymczasem odpowiedzią Niemców jest narastanie nastrojów nacjonalistycznych i skierowanego przeciwko cudzoziemskim robotnikom szowinizmu. Nie jest przypadkiem, że Partia Lewicy, protestując przeciwko imigrantom i używając języka, którego w Niemczech nie słyszano od czasów hitlerowskich, przejęła klientelę neonazistów. A przypomnę, że podczas wyborów lokalnych (szczególnie na wschodzie Niemiec) neofaszyści zdobywali do 10 procent głosów.

Murowana kandydatka na kanclerza - Angela Merkel z CDU buduje swoją popularność także na tym, że całe lata mieszkała w NRD. Jest reprezentantką pogardzanych landów wschodnich, ale jednocześnie ma korzenie na zachodzie. I dla swoich zwolenników ma być osobą, która zdoła przełamać ostry podział wewnętrzny Niemiec. Być może ma być wręcz kanclerzem ponownego zjednoczenia.

Ale właśnie zjednoczenia, a nie przyłączenia wschodu do zachodu. Konrad Adenauer, twórca Republiki Federalnej, mawiał, że nie zdecydowałby się na przeniesienie stolicy z Bonn do Berlina, gdyż boi się powrotu pruskiego ducha. Jego następca, Helmut Kohl, był tak przekonany o potędze i europejskości RFN, że podjął decyzję o powrocie stolicy pod Bramę Brandenburską. I duch pruski, na dodatek okraszony mentalnością postkomunistyczną, wrócił był do niemieckiej polityki. Socjalistyczny kanclerz Schroeder porzucił - będący przez pół wieku fundamentem niemieckiej polityki - sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, wpadając w typowo pruski flirt polityczny z Rosją. Niemcy naprężyły polityczne mu-skuły, żądając dla siebie stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, czyli uznania za jedno z mocarstw światowych. Dokonano też szybkiej rewizji historii, próbując przejść do porządku dziennego nad niemiecką winą za kompletne duchowe spustoszenie Europy w XX wieku, za to wpisując naród niemiecki do grupy ofiar II wojny światowej. I nie chodzi tylko o skandaliczny pomysł budowy Centrum Wypędzonych, ale o dość powszechne domaganie się uznania alianckich nalotów na hitlerowskie Niemcy za zbrodnię wojenną.

W jakimś sensie takie postawy są również dziedzictwem po NRD. Przecież propaganda komunistyczna wyraźnie wskazywała, iż sowieckie marionetki: Walter Ulbrich i Erich Honecker nie ponoszą odpowiedzialności za wojnę w odróżnieniu od „złych" Niemców z zachodu. W rezultacie na wschodzie Niemiec nigdy się z nazizmem nie rozliczono. Znakomita książka Victora Klemperera o języku Trzeciej Rzeszy dowodzi, że język ten przetrwał w słownictwie NRD w zasadzie niezmieniony.

Uwaga - Sabine H.

Kanclerzem Niemiec będzie we wrześniu po raz pierwszy polityk wywodzący się z dawnej NRD, do Bundestagu wkroczą masowo przedstawiciele dawnej partii komunistycznej. Co gorsze, niemiecka mentalność niebezpiecznie zbliża się do tej, którą reprezentowali Niemcy ze wschodu. Eksperci podkreślają wprawdzie, że najwartościowszy i najbardziej dynamiczni Ossis wyemigrowali na Zachód, ale duch NRD, będący piorunującą i niebezpieczną hybrydą ducha pruskiego i sowietyzmu, czuje się w zjednoczonych Niemczech coraz lepiej. Być może makabryczne morderstwo dzieci we Frankfurcie nad Odrą skłoni jednak Niemców do refleksji, bo dla wszystkich zwolenników liberalizmu obyczajowego połączonego z rozbudowaną opieką socjalną przykład Sabinę H. powinien być zatrważający. NRD było krajem masowych aborcji, rozbitych rodzin (wręcz promowanych przez państwo) i totalnej inwigilacji. Morderczyni dziewiątki własnych dzieci jest dzieckiem takiego systemu. Systemu, który zaczyna dominować nad niemiecką mentalnością narodową.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama