Polskie zaangażowanie w Iraku - szansa czy zagrożenie?
Polacy specjalizowali się w walce o wolność od dwóch stuleci. Jeśli uda się zmienić naszą specjalizację na budowanie demokracji w skrajnie niesprzyjających warunkach, to zapiszemy się w historii świata.
Na ulicach Bagdadu trwała kilkugodzinna fiesta. Amerykanie zwykle reagujący nerwowo na serie z automatów tym razem nie interweniowali. Tak mieszkańcy irackiej stolicy powitali wiadomość o śmierci Udają i Kusaja Husajnów -synów irackiego dyktatora. Obaj byli serdecznie znienawidzeni, obaj mieli ręce unurzane we krwi własnych (i nie tylko) obywateli. Ich śmierć została też przyjęta entuzjastycznie przez tak zwaną wspólnotę międzynarodową.
O ile objawy radości (szczególnie taj manifestowanej radosną strzelaniną) są normalne dla stylu polityki bliskowschodniej, o tyle satysfakcja deklarowana przez europejskich i amerykańskich polityków ma w sobie coś dwuznacznego. W naszej cywilizacji było przyjęte powstrzymywanie się od radości ze śmierci wroga. Dążyliśmy do tego, by najgorszego nawet zbrodniarza schwytać i uczciwie osądzić. Radość nie dość, że moralnie dwuznaczna, to wydaje się mocno przedwczesna. Naturalnie synowie Saddama byli naturalnymi przywódcami irackiego oporu przeciwko wojskom koalicji. Ale rzeczywistym problemem dzisiejszego Iraku jest to, by zapewnić spokojnym obywatelom (tym właśnie, którzy poczuli się wyzwoleni z totalitarnej niewoli) egzystencję lepszą, niż mieli w czasach dyktatury Husajna. A właśnie ten proces, w którym Polsce przypadła bardzo ważna rola, jak dotąd szwankuje.
Przekonanie, że w kraju arabskim można szybko i bezboleśnie wprowadzić demokrację zachodniego typu jest mitem - szkodliwym i prowadzącym do zatracenia perspektywy. Jak dotąd, taki eksperyment nigdzie się nie powiódł. Co więcej, proste przenoszenie wzorów i modeli sprawowania władzy w odmienne warunki społeczne i cywilizacyjne prowadzi zwykle do opłakanych skutków. Nawet wtedy, gdy kraje dzieli tylko dystans, a nie przepaść cywilizacyjna. Przykładem może być rozkwit dyktatur w Europie Środkowej i Wschodniej w okresie międzywojennym. Do naszego regionu po Traktacie Wersalskim przeszczepiono mechanicznie francuski model demokracji parlamentarnej. I niemal wszędzie - Polski nie wyłączając - okazało się, że struktury społeczne są do takiego modelu nie przystosowane. Skończyło się na mniej lub bardziej opresyjnych systemach dyktatorskich. Podobnie się stało w Ameryce Południowej. Większość państw latynoskich ma przecież konstytucje żywcem skopiowane z konstytucji Stanów Zjednoczonych. Ale nikt nie ma raczej wątpliwości, że demokracja wenezuelska i amerykańska to dwa całkiem różne modele władzy. I tylko jeden z nich można nazwać demokratycznym.
Próba mechanicznego przeniesienia wzorców zachodnich do Iraku zaowocuje najpewniej demokratycznym sukcesem religijnych fundamentalistów i powstanie reżimu bliźniaczego z dyktaturą irańskich ajatollachów.
Wbrew przewidywaniom Irak staje się testem żywotności cywilizacji zachodniej. Siłą Zachodu w epoce nowożytnej była bowiem atrakcyjność naszego sposobu życia. Zgoda, atrakcyjność wspierana często siłą militarną, ale bez wątpienia przyciągająca do siebie elity wszystkich krajów i cywilizacji. Później nie bez udziału „raka" komunizmu, który prezentował się jako przyjazna dyktatorom i bandytom wersja cywilizacji zachodniej nasz świat znalazł się w defensywie. Okazało się jednak, że niczego lepszego i skuteczniejszego od kulawej zachodniej demokracji jeszcze nie wymyślono. I właśnie w Iraku zdobytym manu militari odbywa się test. Czy świat muzułmańskiego fundamentalizmu okaże się dla Irakijczyków, żyjących od lat z góra dwudziestu w totalitarnej, półkomunistycznej dyktaturze, atrakcyjniejszy od modelu zachodniego? Na razie tak jest, bo Zachód dla mieszkańca Bagdadu czy Karbali to żołnierze traktowani jak okupacyjny garnizon i model życia opisywany zgodnie przez mułłów i saddamistów jako zdegenerowany i niewart uwagi. Naszym zadaniem - naszym, czyli Amerykanów, Brytyjczyków i Polaków - jest przekonać obywatela Iraku, że jest inaczej. Rola Polski w tym procesie może być ogromna. Brytyjczykom nie zapomniano bowiem, że byli okupantami Iraku w latach międzywojennych, a Amerykanie dla wszystkich Arabów są wrogim Imperium i taki stereotyp będzie szalenie trudno przełamać. Polacy nie mają wyraźnego, negatywnego wizerunku w świecie arabskim. I dlatego Polska dostała strefę stabilizacyjną obszar będący potencjalnym centrum ruchu islamskiego. Mamy jeszcze jeden atut. Irak podobnie jak Polska stał się krajem przyspieszonej transformacji ustrojowej. Krajem przechodzącym od totalnej dyktatury do demokracji i gospodarki wolnorynkowej. Demonstracje Irakijczyków żądających pensji i opieki od władzy -jaką by ona nie była - są nam dziwnie znajome. Podobnie zresztą jak społeczne przekonanie o omnipotencji struktur państwowych.
Szansa dla Polski jest ogromna. Jeśli potrafimy odegrać znaczącą rolę polityczną w budowie demokratycznego Iraku, staniemy się państwem znaczącym politycznie w skali ogólnoświatowej. Marzenie, które bodaj od czasów Sobieskiego wydawało się nieziszczalnym mitem, nagle znalazło się w zasięgu ręki. Tyle, że jest to ręka Leszka Millera. Dramatyczny apel prezydenckiego ministra Siwca o debatę w sprawie Iraku był merytorycznie słuszny. Tyle, że skierowany w niewłaściwą stronę. I będący typowym dla naszego politycznego establishmentu szukaniem „przykrywki", usprawiedliwiając własne działania post factum. Bo Siwieć apelował tak naprawdę do samego siebie. To politycy przed podjęciem decyzji o zaangażowaniu Polski w Iraku powinni taką debatę z obywatelami odbyć.
Żeby nie było wątpliwości. Wielokrotnie, również na łamach PK twierdziłem, że nasze zaangażowanie w Iraku jest decyzją słuszną. Jedna z niewielu dobrych decyzji obecnego rządu. Ale władza wiąże się z odpowiedzialnością. Tymczasem teraz, kiedy rządzący zorientowali się, że bardzo prawdopodobne są ofiary wśród polskich żołnierzy i policzyli, że nasza obecność w Iraku będzie kosztowała, postanowili odwołać się do opinii publicznej. Powiem krótko i brutalnie. Skoro nie mamy dywizji nowoczesnych czołgów, oddziałów szybkiego
reagowania, a nasza gospodarka jest słaba jak ciężko chory niemowlak, to jedynym dobrem, jaki możemy zaoferować w grze światowej, jest nasze doświadczenie i wiedza plus - niestety - życie polskich żołnierzy. I dla skonsumowania historycznej szansy nie jest to cena wygórowana. Pod jednym wszakże warunkiem. Że obywatele będą mieć całkowitą pewność i zaufanie, iż ani jedna potencjalna (daj Boże, żeby ich nie było) ofiara nie będzie wynikiem błędów i głupoty. Powiem szczerze, iż obserwując dotychczasowe działania rządzących, takiej wiary w sobie wzbudzić nie mogę.
Mamy spory potencjał intelektualny. Wybitnych arabistów i specjalistów od transformacji ekonomicznej i społecznej. Mamy, poza tak zwaną klasą polityczną, ludzi, po których doświadczenie należy sięgnąć. Traktowanie wyprawy irackiej jak ekspedycji kolonialnej, podczas której koledzy mają się obłowić, skończyć się może tragicznie. Panowie Kwaśniewski i Miller podjęli decyzję historyczną, której skali jeszcze nie potrafimy ocenić. Podjęli ją, w moim przekonaniu, koniunkturalnie i bez wiedzy o tym, jakie są dalekosiężne konsekwencje polskiego zaangażowania. A w tej konkretnej sprawie sadzę, że warto im pomóc. Jeżeli taką pomoc zechcą przyjąć. Moralnym obowiązkiem jest teraz niedopuszczenie do ofiar. Ale jeszcze bardziej niedopuszczenie do kompromitacji. Po serii niezbyt przemyślanych działań Amerykanów Irak jest na granicy wybuchu buntu przeciwko koalicji. Udział w siłach stabilizacyjnych przypomina palenie papierosa na beczce z prochem. Ale rozbrojenie tej beczki jest wyzwaniem moralnie godnym, a politycznie atrakcyjnym. Polacy specjalizowali się w walce o wolność od dwóch stuleci. Jeśli uda się zmienić naszą specjalizację na budowanie demokracji w skrajnie niesprzyjających warunkach, to zapiszemy się w historii świata. W Iraku, jak w żadnym innym państwie arabskim są potencjalne szansę na stworzenie ładu demokratycznego w rozumieniu arabskim. Irak był względnie zlaicyzowany, ludność jest jak na standardy arabskie wykształcona, olbrzymie zasoby ropy mogą dać pieniądze na odbudowę. Zacząć jednak trzeba od dobrego pomysłu. Ani Amerykanie, ani Brytyjczycy go nie mają. My możemy.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg