Pozytywna informacja straciła cenę

O medialnych manipulacjach opowiada w wywiadzie pierwszy prezes Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Jest Pan dziennikarzem, politykiem... Z jakiej pozycji obserwuje Pan to, co dzieje się w mediach?

Z pozycji kogoś, kto był reporterem, szefem zespołów i zrobił kilka tysięcy programów w telewizji. Obserwuję, jak to jest robione, ale patrzę też z pozycji obywatela. Oczywiście, że jest różnica w patrzeniu pomiędzy zwykłym odbiorcą a dziennikarzem. Przeciętny widz pewnych rzeczy nie zauważy. Podam przykład. Prowadzący program mówi: „Prezydent zawetował ustawę”. Przez kolejne pięć minut dziennikarz prowadzi rozmowę z zaproszonym gościem, po czym stwierdza, że prezydent odesłał ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. A to nie zawetowanie. Zastanawiam się, jak to jest, że nikt w studio tego nie zauważył, nie zwrócił uwagi dziennikarzowi. Podobny przypadek zauważyłem podczas ostatniej debaty prezydenckiej. Jeden z kandydatów powiedział: „U nas w konstytucji jest bezpłatna służba zdrowia”, chociaż nie ma takiego zapisu. Nie zareagował na to ani drugi kandydat, ani żaden z dziennikarzy prowadzących debatę. A to oznacza, że nikt tego nie wie. I ja jako obywatel zaczynam się bać. Bo to już nie jest problem warsztatu, tylko małej wiedzy o sprawach społecznych. A warsztat, wiedza oraz poczucie, czemu ta praca służy, to bardzo ważne czynniki. Jako obywatel nie mam obowiązku znać się na wszystkim - mam prawo słuchać i być rzetelnie informowany. Tyle że już z tym są kłopoty. Tak mi się zdarzyło w lutym zeszłego roku, kiedy prokuratura apelacyjna w Łodzi umorzyła postępowanie w sprawie nacisków na prokuratorów prowadzących sprawę pani poseł Barbary Blidy. Moja żona powiedziała wtedy: „Przez cały dzień będzie o tym głośno we wszystkich mediach”. Ja jej na to: „Zobaczysz, że nigdzie nie będzie”. I dopiero w dzienniku Telewizji Trwam ta informacja znalazła się na drugim miejscu.

Czy zgodzi się Pan z zarzutami, że współczesne media wychodzą poza swoją rolę informowania o rzeczywistości, próbując ją w pewien sposób kreować?

Media kreują słownictwo i sądy dotyczące polityków czy ulotne kariery, jak w przypadku jednego z posłów, założyciela nowego ugrupowania, który był niesiony przez media bez rzeczywistego odbicia w jego pracy w Sejmie. Często takie lansowane wzory szukają naśladowców, chociaż naśladowcy tylko powtarzają myśli, słowa. Ale to też nie jest jeszcze kreowanie rzeczywistości. Pod koniec rządów Jerzego Buzka dziennikarze opowiadali o dziurze budżetowej. Minęły dwa miesiące i lider zwycięskiej partii powiedział, że ta dziura była nieco wirtualna, ale atmosfera, w jakiej odbyły się wybory, została niewątpliwie wykreowana przez media. I dopiero pod jej wpływem doszło do głosowań, czyli zmiany rzeczywistości.

W wielu materiałach informacyjnych czy programach dostajemy na tacy zarówno analizę sytuacji, jak i komentarz. A to znaczy, że widzowi mówi się, co ma w danej sytuacji myśleć. Nie ma już miejsca na własne wyciągnięcie wniosków...

Dziennikarz ma prawo powiedzieć: „Myślę, że jest tak i tak”. Ale nie powinien konstruować informacji pod swoje prywatne zdanie. Ustawa o radiofonii dla mediów publicznych nakłada obowiązek sprzyjania kształtowaniu się opinii publicznej, tzn. dostarczania informacji zgodnie z wymogami konstytucji. A ta wyraźnie mówi, że obywatel ma prawo do informacji, które to prawo realizują właśnie media. Mimo to bardzo często mamy do czynienia z subiektywnym stosunkiem dziennikarza, czasami wynikającym z poziomu wiedzy, a innym razem z postawy politycznej. Trudnym do wytłumaczenia zjawiskiem, obecnym nie tylko w Polsce, ale i w Europie, jest to, że większość dziennikarzy reprezentuje postawę lewicującą. To nie oznacza przynależności do partii, ale postawę. Wyłania się ona często z materiałów i wtedy widz nagle zaczyna być stroną czy przeciwnikiem dziennikarza. A to już jest zupełne naruszenie zasad sztuki. Pytanie, czy można być w tym świecie zupełnie obiektywnym. Być może i nie. Ale ja od dziennikarza oczekuję tego, żeby zrobił wszystko, by zdobyć pełnię informacji na dany temat. A komentarz wtedy jestem sam sobie w stanie wyrobić.

Obserwując poziom niektórych programów telewizyjnych, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że media nie chcą mieć inteligentnego widza...

Pod wpływem takiego uśrednionego poziomu coraz więcej osób o wyższych potrzebach intelektualnych przestaje oglądać telewizję. To jest bardzo ciekawe zjawisko. Nie wiem, czy pani często się spotyka z deklaracją: „Ja w ogóle nie oglądam telewizji”. To powoduje, że wielu przedstawicieli tzw. elity przez to nieoglądanie wpada w niewiedzę o tym, co się dzieje. Bardzo często zdarza mi się rozmawiać z poważnymi ludźmi, zaskoczonymi informacjami dnia, którymi wszyscy się interesują. Ostatnio zdumiał mnie jeden z profesorów zajmujący się mediami, który dopiero ode mnie usłyszał, że ogłoszono raport w sprawie katastrofy smoleńskiej.

Czy nie sądzi Pan, że współczesne dziennikarstwo ulega spłyceniu przez to, że jest wydarzeniowo negatywne?

Trzeba oceniać jako naturalną tendencję mediów globalnych do poszukiwania sensacji. A ta zawsze wiąże się z nieszczęściem, chyba że chodzi o ślub następcy tronu, ale to się zdarza rzadko. Media karmią się takimi wydarzeniami jak rozbicie się samolotu, powódź czy górnicy uwięzieni pod ziemią. Pozytywna informacja straciła cenę i to jest straszne. Dziennikarz obawia się, że to nie przyciągnie uwagi i może spowodować utratę oglądalności, a w rezultacie przełączenie się na inny kanał. Tworząc ustawę o radiofonii i telewizji, zakładaliśmy, że wielość mediów będzie oznaczała różnorodność. Dzisiaj jednak okazuje się, ż wszystkie robione są według jednego wzorca. Różnią się tylko akcentami, są bardziej lub mniej stronnicze. Przy okazji katastrofy smoleńskiej powstał ogromny dysonans między oceną świata dokonywaną przez dziennikarzy pewnych tego, że jest ona jedyna, a tą oceną odbieraną przez ludzi. To zjawisko w dziejach mediów niezwykłe. Szczególnym wydarzeniem był pewien epizod na pogrzebie ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Gdy na telebimach ustawionych na krakowskim rynku transmitowano program jednej ze stacji, pojawiły się gwizdy, a potem skandowanie nazwy innego kanału. Wyłączono więc ten program. Przez godzinę na telebimach nie wyświetlano nic, po czym ta sama stacja, już bez logo, pokazywała to, co dzieje się na rynku, a nie program z anteny. Byłem zdumiony. Widać było, że jest zakłócona relacja między dużą grupą widzów. To nie byli ludzie politycznie czy w jeden sposób zakodowani na to, jak odbierać rzeczywistość, ale czuli dysonans w stosunku do nastroju, który był na rynku.

Był Pan pierwszym przewodniczącym Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Czy dziś są nam w ogóle potrzebne media publiczne?

Są niezwykle potrzebne. Byłem gorącym rzecznikiem tego, żeby, mimo ogromnych kosztów (bo to jest bardzo marnotrawna instytucja) utrzymać telewizję publiczną według pewnego kanonu. Nigdy nie zakładałem, że wszystkie stacje będą tak obiektywne jak BBC, bo przecież w obowiązującym prawie prasowym na dziennikarza nałożony jest obowiązek działania zgodnie z linią redakcji. Każda ze stacji może być mniej lub bardziej konserwatywna czy lewicowa i to nie jest nic dziwnego, gdy mówimy o telewizjach komercyjnych. W związku z tym stacja publiczna powinna być pewnym wyjątkiem. Musi dążyć do ideału, do informacji wyrównanej. Chcę wiedzieć, w którym momencie kończy się informacja, a zaczyna komentarz, i że wszystkie dane są mi przedstawione w sposób rzetelny. Zmiany wymaga także sposób zarządzania. Telewizja publiczna jest jedną instytucją, z jednym logo, więc także jeden powinien być sposób redagowania. Tymczasem okazuje się, że każda antena ma swojego dyrektora, podczas gdy cała TVP nie ma redaktora naczelnego, choć jest jednym nadawcą, który działa jak jedna redakcja.

Nie kończą się debaty dotyczące zniesienia abonamentu telewizyjnego. Jak, Pana zdaniem, powinna być finansowana telewizja publiczna?

Są na to dwa sposoby. Pierwszym jest finansowanie z budżetu państwa, ale wtedy kończymy rozmowę o niezależności od rządu i władzy. Drugi - opłacanie przez reklamę, który to sposób podlega bardzo prostemu mechanizmowi. Reklamodawca daje dużo pieniędzy, ale na spot wyświetlany przy programach mających największą oglądalność. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że spektakl „Makbet” nie ma w Polsce największej oglądalności, w odróżnieniu od programu w rodzaju „Jak oni śpiewają”. W takim przypadku nie będziemy mieć wątpliwości, że to reklamodawcy zaczną tworzyć ramówkę, więc tym samym ambitniejsze programy będą emitowane w nocy. Natomiast dzięki finansowaniu z budżetu albo jakiegoś podatku telewizja publiczna miałaby zapewniony stały dopływ pieniędzy, żeby nie musieć kontrolować słupków oglądalności, ale aby realizować mniej czy bardziej to, co się tak szumnie nazywa misją telewizji albo zestawem obowiązków wpisanych do ustawy. W skali całej firmy, jak na środki, które są tam lokowane i możliwości techniczne, tej misji jest dużo mniej niż mogłoby być. Nie wiem, czy do tego potrzebne są cztery programy ogólnopolskie. Wystarczy sformatować jeden i nazwać go obywatelskim w tym najlepszym znaczeniu, gdy się mówi, jaka powinna być demokracja, jaki powinien być samorząd i standard w polityce.

Dziękuję za rozmowę

opr. ab/ab

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama