O stereotypach i trudnych relacjach polsko-litewskich
W Polsce mieszka od dwudziestu lat. Ma swoją rodzinę i pracę. Aktorskie „ł”, lekki zaśpiew, słyszalne w głosie pani Aliny, gdy piękną literacką polszczyzną opowiada o „kraju lat dziecinnych”, zdradzają, że jest ze Wschodu. A o Litwie może mówić bez końca.
Odkrywcze „Aa, pani to z Litwy!” - pada z ust ludzi, których spotyka, dość często. Niektórzy nawet zapytają, jak to naprawdę jest z Polakami na Litwie. Jak im się tam żyje. Dlaczego te prześladowania, o których ktoś gdzieś mówił - chyba w telewizji. - Ale ludzie coraz rzadziej interesują się drugim człowiekiem - zaznacza z żalem Alina Wrona. - Jeśli już, to robią to z musu, w pracy, w międzyczasie, jako przerywnik. Jak spotykają kogoś zza Buga, myślą: „ruski”. Nie znają polskiej historii, a mimo to każdy ze Wschodu kojarzy się z bazarem, ze złotem, z tym, co można przehandlować - wyłuszcza to, do czego już się niby przyzwyczaiła, ale zrozumieć nie potrafi. Nie zawsze udaje się jej skorygować to błędne myślenie. I wytłumaczyć, że ci, którzy zostali tam, za wschodnią granicą Polski, czują się może bardziej Polakami niż mieszkający tutaj. A prawda jest też taka, że korzeni wielu mieszkańców wschodniej części Polski trzeba by szukać na wschodzie.
Pani Alina urodziła się w miejscowości Majszegoły, w których proboszczem był znany polski kapłan - śp. ks. Józef Obrębski. - Moja mama z domu była Gulbinowicz. Ojciec nosił nazwisko Sawicki. Mój dziadek zmarł, gdy tata miał 15 lat, jeszcze przed wojną, musiał więc szybko dorosnąć i przejąć po ojcu warsztat i kowalski fach. Kiedy do Majszegoły przyszli Sowieci, rozgrabili warsztat, a ojcu kazali założyć szkołę zawodową dla kowali, 4 km od Majszegoły. Kształcili się w niej głównie Rosjanie - zaczyna od swego rodowodu, historii rodziny. Ale też charakterystyki rodzinnej filozofii życia kształtującej człowieka, a u Sawickich wychowywano dzieci w warunkach, które podkreślały, że należy cenić to, co się ma: dom, rodzinę, a także polskość. - Mama była świetnym opowiadaczem - do dzisiaj pamiętam zasłyszane od niej historie, gadki, legendy. Dużo nam śpiewała. Ojciec był człowiekiem szeroko otwartym na świat. Przyjaźnił się z ludźmi różnych wyznań, narodowości i poglądów. Przez dom nasz przewijali się najrozmaitsi ludzie - każdy mógł liczyć na gościnę. I żebraczka, która - jak się okazało później - była hrabiną, i jednoręki Rosjanin, który potrafił tylko pić wódkę. Mama każdemu zapewniała ciepły kąt i miskę gorącej zupy. To cecha wspólna dla wszystkich Polaków - Polak bywa bardziej przyjazny dla obcego, niż dla swego. Nasz dom zapłonął od strzałów z niemieckiego czołgu w czasie wojny, na oczach mojej mamy. Rodzice zamieszkali w małej chatce. Pod jej dachem była też obórka z krową, sprezentowaną przez ojca mojej mamy, żeby miała czym wyżywić dzieci. Ojca pamiętam słabo - zmarł, gdy miałam dziewięć lat. W tych trudnych powojennych czasach pracował dla Sowietów od rana do wieczora, co - jak myślę - musiało w końcu złamać tego pełnego dumy, hardego człowieka... Tym bardziej, że za cały rok ciężkiej pracy dostawał tylko 16 kilogramów kaszy jęczmiennej. A musiał przecież wyżywić liczną rodzinę i odbudować dom - wyjaśnia.
Gdy w rozmowie poruszamy temat trudnych relacji polsko-litewskich, pani Alina przywołuje jedno z pierwszych, dziecięcych wspomnień. Problem zdrady pojawił się w świadomości Polaków, gdy zaczęła działać „osławiona” armia Plechavičiusa. Kuzynka mamy mieszkała w domu, w którym mieszkania wynajmowało kilka polskich rodzin. Bandyci wpadali do nich pod pretekstem, że szukają polskich partyzantów. Potrafili splądrować cały dom, by coś zrabować. Znaleźć mogli niewiele: skibkę chleba, kawałek słoniny. Kiedy na drodze przypadkiem stanęła im kobieta w ósmym miesiącu ciąży, jeden z żołnierzy uderzył ją kolbą w brzuch. - Nie wszyscy o tym mówili, bali się. Ale mama często wracała do tej historii - mówi z potrzebą zaakcentowania, że o tych pozornie epizodycznych zdarzeniach należy pamiętać. Takich, jak to, które spotkało ją, gdy po studiach podjęła pracę w szkole. - Była to duża placówka - zawierała szkoły: polską, litewską oraz rosyjską. Najmniej liczne były klasy litewskie, część grupy pedagogów - Litwinów prezentowała skrajny nacjonalizm. Kiedy rano wchodziłam do pokoju nauczycielskiego, w którym był np. Litwin i Rosjanin, miałam dylemat. Jeśli powiem „dzień dobry” po rosyjsku, Litwin się obrazi. Jeśli zacznę od „labas rytas” - nosem będzie kręcić Rosjanka - wspomina. I sięga po kolejny przykład. Po sąsiedzku z Polakami, u których wynajmowała stancję, mieszkała litewska rodzina. Pewnego dnia, gdy wieczorem wracała ze szkoły, na drodze wyrósł przed nią ich 18-letni syn, na pozór spokojny, wręcz niezauważalny. W ręku trzymał nóż. Usłyszała: „Teraz, Polaczko, rozpruję ci brzuch”. - Okazało się, że właśnie dowiedział się, że jestem Polką, a mówiąc po litewsku, tak go zmyliłam. Nie wiem, jak skończyłoby się to dla mnie, gdyby wracający z dyskoteki moi uczniowie nie przepędzili go - mówi, nie bez powodu - ponieważ jej kolega ze szkolnej ławy został raniony nożem w toalecie restauracji, w której „ośmielił się” zbyt głośno rozmawiać po polsku.
Realiów codziennego życia Polaków na Litwie, w których nie działają prawa logiki, trudno zrozumieć komukolwiek w Polsce... Aby dostać pracę w jakimkolwiek zawodzie, Polak na Litwie musi wykazać się o wiele lepszą znajomością litewskiego, niż sam Litwin. To prosty przykład, a można by na ten temat napisać książkę. - Tylko kto by ją chciał czytać? - pyta retorycznie pani Alina, by po chwili wrócić do zasadniczego wątku.
- Ludzie słabi psychicznie poddają się nacjonalizacji. Łudzą się, że będzie łatwiej, jeśli poślą dzieci do litewskiej szkoły. Nie ma innej drogi w przypadku małżeństw mieszanych, polsko-litewskich. Tu trzeba oddać cześć Litwinom - potrafią zachować swoją narodową tożsamość i skłonić męża czy żonę, by w takim duchu było wychowywane ich dziecko. Litwin nigdy na tym polu nie ustąpi, nie podda się temu, by dziecko było w pełni Polakiem, a dotyczy to także ludzi bardzo światłych, inteligencji - przyznaje pani Alina. Rodziny, w których wybrano sprawiedliwsze, choć połowiczne rozwiązania, są nieliczne. Tam, gdzie jest np. dwoje dzieci, rodzice „dzielą” się nimi, posyłając jedno do polskiej, drugie do litewskiej szkoły. - Moja znajoma, która wyszła za Litwina, na swojego syna mówi „Łukasz”. Ale oficjalnie ma on na imię Saulus - podaje przykład koniecznego ustępstwa.
- Litwini są bardzo uparci i wygodni - zauważa moja rozmówczyni. - Zawłaszczają dobra innych narodowości, uważając, że to im się należy. Kiedy w ubiegłym roku byłam na wileńskiej starówce, słyszałam, jak przed pomnikiem Mickiewicza litewska pilotka wyjaśniała turystom z Rosji, że Adamas Mickievicius to wielki poeta... litewski - cytuje pani Alina. Ale mimo takich przypadków, jak i rządowej polityki litewskiego rządu wobec zamieszkujących Litwę Polaków, uzasadnianej słowami „W imię dobra Polaków”, nie jest w stanie pogodzić się z odbieranym im prawom. Jak mówi, nie spowszednieją jej też sytuacje, których doświadcza, kiedy wyjeżdża do Majszegoły. - Głupiego nacjonalizmu, który kładzie się rysą na wizerunku Litwy, można doświadczyć na każdym kroku. W ubiegłym roku byłam z mężem w markecie. Widziałam, że cały czas obserwuje nas małżeństwo Litwinów. Ustawili się też za nami w kolejce do kasy. Kiedy głośno zastanawiałam się, dlaczego na półkach nie ma już „Kuriera Wileńskiego”, jedna z kasjerek powiedziała po polsku do drugiej, żeby sprawdziła na zapleczu. Wtedy rozpętała się burza - nasi sąsiedzi z kolejki zrobili awanturę, ponieważ kasjerka ośmieliła się użyć polskiego. A przecież nie wiedział nic ani o nas, ani o sprzedawczyni. Odwróciłam się i po litewsku zapytałam, czy byłoby przestępstwem, gdyby rozmawiał w swoim języku np. w Niemczech. Stał osłupiały, ale nie przeprosił. Bo Litwin nigdy nie przyzna się do błędu. I ma w sobie dużo pychy - mówi, przyznając, że czasami bywa to śmieszne, ale częściej - bolesne. A na pytanie, jak łagodzić napięcia, odpowiada odwołując się do... kontroli policyjnych na drodze, które kierowcom samochodów z polską rejestracją zdarzają się nader często. - By „rozbroić” policjantów, wystarczy z uśmiechem przywitać się po litewsku, To jakby miodu im zadać...
- Każdy w tym świecie jest pielgrzymem tylko - stwierdza pani Alina, uogólniając refleksję o dziejach człowieka i całych narodów. Litwini przybyli przed laty do tej części Europy, zamieszkałej przez Sławian, spod Urala... Dlatego historia powinna uczyć pokory, o której tak wymownie pisał Norwid w „Pielgrzymie”. A literatura - ta jest nauczycielką życia. - Dzięki temu, że moi nauczyciele kazali mi czytać lektury w oryginale, łatwiej mi zrozumieć mentalność ludzi różnej narodowości, sposób ich zachowania, a przede wszystkim zauważyć, że moja polska literatura jest o wiele bogatsza i piękniejsza. Polacy często zachwycają się Dostojewskim, nie wiedząc, że nienawidził Polaków. Wnioskowałam kilkakrotnie, by w Siedlcach zmienić nazwę ulicy Kryłowa. Znany jest jako bajkopisarz, ale pisał też potworne rzeczy przeciwko Polakom i zwalczał wszystko, co polskie - zauważa pani Alina, akcentując potrzebę świadomej oceny świata. A jej pomagają w tym także kontakty z bliskimi i przyjaciółmi, których zostawiła na Litwie. - Nie zostawiłam, i nigdy się nie odcięłam - koryguje. - Przynajmniej raz do roku i groby, i żyjących zawsze odwiedzę - zaznacza. Ale tak naprawdę na Litwę wraca ciągle, nieustannie, codziennie.
MONIKA LIPIŃSKA
Echo Katolickie 35/2011
opr. ab/ab