Na czym polega dojrzewanie do dorosłości? Jaką rolę na tym etapie odgrywają rodzice?
Z ks. dr. Tomaszem Kosteckim, diecezjalnym duszpasterzem harcerek i harcerzy, rozmawia Monika Lipińska.
Zdarza się powiedzieć Księdzu czasami: „ach ta dzisiejsza młodzież!”?
Zdarza mi się w żartach rzucić, że nie nadaję się już do pracy z młodzieżą. Chyba nie nadążam za młodym człowiekiem, tak szybko się zmienia. W zasadzie ciągle mam do czynienia z takimi samymi ludźmi z właściwymi dla ich wieku potrzebami i aspiracjami, ale sposoby ich realizowania są dzisiaj zupełnie inne i z roku na rok ten rozdźwięk się pogłębia. Coraz trudniej ich do czegoś porwać. Pedagodzy i psychologowie mówią, że współczesna młodzież idzie w akcyjność, nie chce natomiast angażować się w coś na dłużej. Akcja, event dużo nie kosztuje, trzeba się tylko spiąć i wykonać zadanie. A formacja czy wolontariat to proces, droga do pokonania. Jeszcze dziewięć lat temu, na początku mojej pracy w siedleckim Elektryku, kiedy organizowaliśmy spływ kajakami po Liwcu, mało kto nie jechał. Dzisiaj, żeby skrzyknąć grupę 30 osób, trzeba zbierać uczniów z kilku klas. Brakuje chęci, żeby przeżyć coś fajnego. Spłycenie potrzeb jest dowodem tego, jak powierzchowny jest cały świat: wszystko ma być na już, bez czekania, bez odraczania.
W raporcie przygotowanym w 2018 r. przed synodem młodzieży zwołanym przez papieża Franciszka na liście bolączek współczesnego młodego człowieka na pierwszym miejscu znalazł się właśnie brak relacji.
Kiedy uczyłem się w liceum (w tym roku obchodzimy 25 rocznicę matury), ze swoją klasą spędzałem mnóstwo czasu. Wiedzieliśmy, kto gdzie mieszka, czasami nawet co się dzieje u kogo w domu. Często wyjeżdżaliśmy, a po szkole odprowadzaliśmy się przez długie godziny. Byliśmy razem. Dzisiaj wielu uczniów w tej samej klasie łączy tylko to, że są w tej samej klasie… I może czasami zeszyt z pracą domową. To mało. Uważam, że mamy do czynienia z pokoleniem bardzo samotnych ludzi. Oczywiście wierzę, że w gruncie rzeczy jest w młodych potrzeba relacji, przyjaźni, rozmawiania, tylko trzeba ją wydobyć, rozbudzić.
Ale żeby to się udało, trzeba coś podać na tacy. Albo się młodzieży bardziej kłaniać…
W trakcie ważnego egzaminu na stopień nauczyciela dyplomowanego zadano mi pytanie, co robię, żeby pozyskać sobie uczniów. Ku zdziwieniu rozmówcy powiedziałem, że nic. Mam głosić naukę Chrystusa. Mogę tylko dobierać mniej bądź bardziej interesujące formy. Wydaje się, że zawsze przede wszystkim trzeba być człowiekiem, a budowanie relacji powinno opierać się na normalności, na człowieczeństwie. Mogę dotknąć kogoś tym, co mówię, ale też stać mnie na słowo „przepraszam”. Czy nadskakiwać młodzieży? Na pewno warto tłumaczyć, że można inaczej, powiedzieć o plusach rozwijania pasji, pokazać coś w pozytywnym świetle. Ale żeby nie było, że jestem malkontentem: mamy teraz w szkole sporą grupę młodzieży grającej na różnych instrumentach. Wcale nie trzeba ich prosić, żeby zagrali podczas jakiegoś szkolnego wydarzenia. Wielu młodych angażuje się w Szklone Koło Caritas i wolontariat. To dobre znaki.
Jako kaznodzieja znany jest Ksiądz z mocnego słowa. Młodzi ludzie lubią prawdę o sobie?
O ile nie dotyczy ich ona bezpośrednio. Posłuchają i jeszcze pochwalą: „Ale ksiądz powiedział! Tak trzeba”. Ale gdy ta prawda skierowana jest pod adresem konkretnej osoby, trudno ją przyjąć. Nawet jeśli to zwykła uwaga o źle wykonanej pracy domowej. Myślę, że jest to dowodem jakiegoś braku w rozwoju emocjonalnym. Wydaje mi się, że współczesny świat ma szczególną umiejętność pompowania „ego”. Już dzieciom wmawia się, że muszą być doskonałe. Kiedy nastolatek przekonany o tym, że jest skazany na sukces, styka się z porażką czy słyszy, że popełnił błąd, pęka klosz, pod którym był trzymany od małego. Jeśli w dodatku nie potrafi przyznać się, że potrzebuje pomocy, a przy tym jest oczkiem w głowie rodziców, może okazać się, że ta wychuchana córka czy syn jest niezdolny do normalnego funkcjonowania. Obserwuję dzisiaj, jak wielu młodych ludzi toczy w sobie walkę w kwestii swego wyglądu czy opinii kolegów na swój temat. Za wszelka cenę chcą dotrzymać kroku modzie i kreowanym wzorcom. Dzisiaj wszystko chciałoby się mieć na raz: mieszkanie, samochód, karierę i nawet doświadczenie. Młodzi mają wymagania, ale brakuje im mistrzów.
Kłania się tutaj rola rodziców. Ale to oni są też w społecznych debatach często obarczani odpowiedzialnością za problemy dorastających dzieci.
Na dzieciach odbija się jak w soczewce wszystko, co się w rodzinie dzieje, a także relacje między rodzicami. Prawda jest taka, że rodzice tylko do pewnego momentu mają wpływ na swoje dziecko. Później ten wpływ przejmują koledzy, środowisko, wszechobecny internet, komunikatory. Tak więc - owszem - młody człowiek po części ponosi konsekwencje stylu życia swoich rodziców, z tym że w pewnym momencie staje się kowalem własnego losu. Wszystko jest kwestią pracy nad sobą, wymagania od siebie. Nie jest też regułą, że dziecko z ułożonej rodziny będzie poukładane, a dziecko z rodziny z deficytami trzeba spisać na straty. Przykład Orląt Lwowskich pokazuje, że nawet z batiarów, tj. uliczników, wyrastali bohaterowie.
Co radzi Ksiądz rodzicom nastoletnich dzieci, kiedy przychodzi czas burz i tupania nogą?
Najważniejsze to zawsze dbać o relację małżeńską, co pozwala dzieciom karmić się miłością rodziców. Poza tym zapewnić poczucie bezpieczeństwa, bliskości, czułości - bo wtedy można wymagać. I rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Rodzice musza też liczyć się z dzieckiem, jego potrzebą samodzielności i uczyć się oddawania dziecka. Nazywam to drugim rodzeniem, które jest o wiele bardziej bolesne niż pierwsze, ale musi nastąpić. Jako że uczniami technikum są w większości chłopcy, cieszy mnie to, że w znacznie większym stopniu doceniana jest dzisiaj rola ojców w wychowaniu dzieci. Przybywa mężczyzn, którzy należą do klubów ojca i innych grup formacyjnych, co pokazuje, że następuje jakieś przebudzenie. Ojcowie chcą być obecni w rodzinie, uczestniczyć w wychowaniu. Przy okazji przypominam: synowie - jeśli mają stać się mężczyznami - muszą z czasem przejść spod kurateli mamy pod skrzydła ojca.
Dobrym pomysłem jest zachęcanie dzieci do harcerstwa, ministrantury, scholi czy chóru albo podejmowania innych aktywności?
Jestem na tak. Dobrze, jeśli dziecko przebywa w środowisku, które myśli podobnie, gdzie jest wychowawca, można o coś zapytać czy porozmawiać. Te środowiska nie wyręczą rodziców, ale pomagają w wychowaniu, budowaniu świata wartości. Pomagają włączać dzieci w ten świat, uczą zachowań prospołecznych. Wspaniałe jest, że np. na obozie harcerskim ludzie potrafią być ze sobą bez komórek - co w szkole wydaje się prawie niemożliwe.
Jak Ksiądz postrzega swoją rolę jako wychowawcy?
Kiedy zaczynałem kapłaństwo, zależało mi na tym, żeby wszystko wytłumaczyć, wyargumentować od a do zet. Z perspektywy czasu widzę, że powinienem mówić, natomiast trzeba zostawić też pewną wolność. Nie da się przymusić ani do wartości, ani do miłości. Mój obowiązek to być świadkiem tego, co robię. Pokazać, że nie jest to doklejone do mojego życia. Że to, czego nauczam, jest punktem odniesienia także dla mnie. Młodzież to wyczuwa.
W ubiegłym roku szkolnym w drodze z rekolekcji w USA, z walizkami w rękach i oczami na zapałkach, prosto z lotniska pojechał Ksiądz do Częstochowy, żeby towarzyszyć maturzystom. Gdyby uczniowie mogli za to przyznać Nobla, byłby Ksiądz dzisiaj bogaty…
Bardzo mi na tej wspólnej modlitwie przed maturą zależało. I to jest chyba klucz do wszystkiego: nie przejść obojętnie. Do znudzenia powtarzam moim uczniom: macie problem, powiedzcie o nim, pomogę. Jak nie ja, to jestem w stanie znaleźć pomoc, bo nie znam się na wszystkim.
Ale bywa, że spotykam na ulicy dawnego ucznia, który mówi, jak pomogło mu coś, o czym usłyszał na lekcji religii. Choćby dla takich chwil warto pracować, chociaż wcześniej wydawało mi się, że to gadanie jest jak rzucanie grochem o ścianę.
A jaki był Kostek, gdy miał tyle lat, co dzisiaj jego uczniowie?
Mocno zaangażowany w harcerstwo i ministranturę, ale też trochę niepozbierany i chaotyczny. Wszędzie było mnie pełno. Na pewno nie byłem doskonały. Dużo gadałem i nie zawsze z sensem. Z pewnością nierzadko kogoś uraziłem, mówiłem wszystko, co do głowy przyszło, bez roztropności. Trzymały się mnie żarty - niekiedy bez umiaru…
I wyrósł na porządnego człowieka.
Mam nadzieję. Wszyscy dojrzewamy do swoich ról - cały czas. Mówię to moim uczniom. Pan Bóg jeden wie, co siedzi w ich głowie nastolatka. Już nie dziecko, bo sypie się wąs. Jeszcze nie dorosły, bo często zachowuje się i myśli jak dziecko. Dobrze jeśli tego dziecka ubywa, a przybywa dojrzałego spojrzenia na świat. Na tym w sumie polega dojrzewanie do dorosłości.
Dziękuję za rozmowę.
opr. nc/nc