Jak puszka sardynek (oby nie Pandory)

O chrześcijaństwie, które czasem musi przyjąć upokorzenie, wyśmianie i szyderstwo


ks. Jacek Wł. Świątek

Jak puszka sardynek (oby nie Pandory)

Nieoceniony na dzisiejsze czasy jakobiński rewolucjonista Ludwik Antoni Leon de Saint-Just w ferworze wielkorewolucyjnego terroru stwierdził był z niekłamaną szczerością: „Nie ma wolności dla wrogów wolności”. I natychmiast ostrze sztyletów skierowane zostało przeciwko monarchistom, arystokracji i Kościołowi katolickiemu.

Juliusz Słowacki, tworząc znana dzisiaj frazę: „Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”, nawet nie zdawał sobie sprawy o jakże niemożliwą rzecz prosi. Choć może w ustach poety, o którym pewien pierwszy sekretarz twierdził, że wielkim poetą był (w czym się nie pomylił), słowa te są raczej podsumowaniem pisarskiej działalności, aniżeli pobożnym życzeniem. Niestety, rzeczywistość dzisiaj jakby niepoetyczna, więc trudno w normalnej rozmowie dostrzec działanie umysłu, choć słów wiele używamy. Ostatnimi czasy jedna z zacniejszych postaci Kościoła polskiego oświadczyła wszem i wobec, że jest w mniejszości wśród hierarchów, a to dlatego, że jest zwolennikiem „Kościoła otwartego światopoglądowo”. Użaliłem się nad biedactwem, ponieważ wyznał to z taką boleścią, że uświadomiłem sobie wspaniałość Unii Europejskiej, która ustanawia nową demokrację, w której zgodnie z brukselskimi „normami demokratycznymi” każda mniejszość winna być chroniona. Jednakże poza chwilą słabości wobec emerytowanego kapłana natychmiast zapaliła mi się czerwona lampka. A cóż to za fenomen ów „Kościół otwarty światopoglądowo”, przeze mnie nie odnotowany w „gatunkach kościelnych”?

Czy słowa jeszcze coś znaczą?

Ów kapłan, używając pewnego języka quasi-filozoficznego, odwołując się do idei „społeczeństwa otwartego” Karla Poppera, w którym nie zamykamy się w ciasnych ramach definicji rodem z filozoficznego dziedzictwa Grecji, ale nieustannie odkrywamy prawdę mająca wiele znaczeń, czyli po prostu nurzamy się w relatywizmie, w którym jedynie wolność rozumiana jako zwykła dowolność ma kształtować nowego człowieka, który będzie prawdę sankcjonował mechanizmem demokratycznego głosowania (przepraszam za uogólnienia), a więc ów kapłan chciałby tego samego w Kościele. Problem w tym, że jest to po prostu niemożliwe bez zmiany, a właściwie bez zniszczenia Kościoła jako takiego. Do istoty Kościoła należy tradycja, która jest, zgodnie z tym, co głosi dzisiaj chociażby Benedykt XVI, nieustannym trwaniem w nurcie słowa przekazywanego przez świadków. „Trwaj w tym, czego się nauczyłeś i co ci zawierzono, bo wiesz od kogo się nauczyłeś” - te słowa św. Pawła najlepiej oddają istotę Kościoła w świecie. Chrystus, posyłając Apostołów na świat, nie nakazał im otwierania się na nowinki płynące z niego, ale głoszenie i czynienie uczniami. Znamiennym jest fakt, że jedność uczniów Chrystusa buduje się poprzez powtarzanie od dwóch tysięcy lat tego samego gestu łamania chleba, który pochodzi od samego Źródła. Nie oznacza to zasklepiania się Kościoła we własnych ramach i smętnego wyczekiwania na przyjście Pana. Kościół wezwany jest do rozpoznawania znaków czasu, ale nie po to, by napełniać się nowinkami, lecz by wśród zmiennego świata skutecznie głosić niezmienną Prawdę. Rozwój Kościoła nie polega na gonieniu za modami czy trendami, ale na kontemplacji słowa, w którym Bóg najpełniej się wypowiedział. Jeśli więc mamy mówić o jakiejkolwiek otwartości Kościoła, to nie o otwartości światopoglądowej, ale otwartości na słowo, którego Kościół jest depozytariuszem.

Będziecie sądzić...

Jeśli nawet pobieżnie tylko zastanowimy się nad problematyką światopoglądu, to z samej tylko etymologii tego słowa wywnioskować możemy, iż mamy do czynienia z całościowym ujęciem świata, a więc nie tylko ze sposobami życia w zmiennej rzeczywistości oraz sposobami wyrażania własnych uczyć i pragnień, ale przede wszystkim z takim ujęciem świata, w którym znajdujemy odpowiedź na pytania o początek i cel rzeczywistości oraz sens ludzkiego życia, a to w Kościele jest właśnie jego trwałym depozytem. Jeśli więc ów zacny kapłan postuluje otwartość światopoglądowa Kościoła, to oznaczać by mogło jedynie dwie możliwości zrozumienia jego wypowiedzi: albo uznaje, że Kościół jest w posiadaniu niepełnej prawdy, co oznacza negowanie jego misji w świecie, albo proponuje zmianę prawdy przekazywanej w Kościele, co oznacza przeformułowywanie Kościoła. Bo czymś innym jest dialog, czyli rozmowa Kościoła ze światem, by ogłosić mu Dobrą Nowinę, a czym innym jest uzgadnianie się z panującymi trendami mentalnymi. Kościół nie ma być trendy, on ma być prawdziwy. Prawdziwy Prawdą mu przekazaną. W czasie obrzędów chrztu świętego kapłan pyta wyraźnie rodziców i chrzestnych: „Czy chcecie, aby wasze dziecko zostało ochrzczone w wierze Kościoła, która przed chwilą wyznaliśmy?” To nie jest zachęta do podyskutowania o wierze Kościoła, ale pytanie: wchodzisz czy nie? Przyjmujesz czy nie? Kościół nie jest klubem dyskusyjnym. Jan Paweł II w swojej książce „Przekroczyć próg nadziei” nie wahał się bronić prawdy, nawet jeśli Kościół stanie się mniejszością. Dialog - tak, relatywizm Prawdy - nie. I to właśnie ów Sługa Boży w imię Prawdy nie wahał się przeprosić za winy Kościoła. Prawda nie boi się oceny.

Wierność Prawdzie

Chrześcijańskie adagio, mówiące iż „krew męczenników jest posiewem wyznawców”, nie jest pochwałą przelewania krwi zawsze i wszędzie. Chrześcijaństwo nie jest religią masochistów, czekających razów jak kania dżdżu. Ale wskazanie na naszych braci, którzy nie wahali się przyjąć śmierci wierni poznanej prawdzie jest dla nas umocnieniem. Ich odwaga i wierność to nie domena salonów, ale twardych skał pustynnych, na których nawet myśl o chlebie nie odciągnie człowieka od objawionej prawdy. Jeśli Kościół bezmyślnie ma otworzyć się jak puszka sardynek, wówczas wnętrze zostanie zjedzone, puszka wyrzucona, a zapach będzie przypominać puszkę Pandory. Tego męczennicy, nawet nieuczeni, nie czynili. Benedykt XVI w czasie ostatniej pielgrzymki do Wielkiej Brytanii przestrzegł katolików, że trzeba czasem przyjąć upokorzenie, wyśmianie i szyderstwo. Co więcej, uważa on, że taki właśnie czas nadchodzi. W Gdańsku, jak pisał Waldemar Łysiak, młodzi ludzie pośród haseł przeciwko krzyżowi wznosili również znany skądinąd okrzyk: „Chcemy Barabasza!” Choć nie chcę, to muszę postawić i to pytanie: czy Kościół otwarty światopoglądowo ma pójść za tym głosem i szukać w nim znamion prawdy? Czy też trwając pod krzyżem, jak Maryja i Jan, doczekać się wreszcie, choć wypowiadanego szeptem, ale zawsze głosu nadziei: „Prawdziwie Ten był Synem Bożym!”

 

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama