Nie ma życia na próbę! Ślub to początek czegoś nowego, początek wspólnego życia...
Do wspólnego mieszkania kupują kanapę, lodówkę, obrazy. Razem snują marzenia i planują liczbę dzieci. A jednak żyją na próbę. Przedmałżeńskie „sprawdzanie się” staje się w naszym katolickim społeczeństwie coraz częstsze. Pytanie tylko, co chce się wypróbować w drugim człowieku lub z nim? Bo przecież nie ma miłości „na próbę”…
W naszym regionie na wynajęcie sali weselnej w wymarzonym lokalu trzeba czekać w kolejce nawet dwa lata. I choć ranga oprawy ceremonii ślubu bardzo wzrosła, to paradoksalnie coraz więcej młodych ludzi wybiera wspólne mieszkanie pod jednym dachem bez zobowiązań na całe życie. Taki wentyl bezpieczeństwa i próba generalna przed spektaklem, który często nie doczeka się premiery…
Marta niechętnie o tym opowiada. Wydawało jej się, że mieszkanie pod jednym dachem pozwoli lepiej poznać przyszłego męża, dotrzeć się. To miał być sprawdzian przed wspólnym życiem. Tymczasem zamiast marszu Mendelssohna i białego welonu były kłótnie, łzy i w końcu rozstanie. Od trzech lat Marta jest sama. Ciągle nie potrafi uwierzyć, zaufać.
Tomka poznała na studiach. Po roku „chodzenia ze sobą” postanowili razem zamieszkać. Na początku była sielanka, potem coraz częstsze pretensje o byle drobiazg i jego wiecznie znudzone oczy. Aż w końcu pewnego dnia, po kolejnej kłótni, Marta usłyszała od Tomka, że wspólne mieszkanie, podobnie jak miłość do niej, to pomyłka. Dlatego wyprowadza się do kolegi.
- Czułam się taka pusta... najgorsza z najgorszych, jak robot kuchenny, który nie przeszedł testu. Ja go ciągle kochałam. Myślałam, że będziemy razem już tak do końca. Ślub miał być po studiach. Rodzice traktowali go jak swojego zięcia. Wiedzieli, że mieszkamy razem - dziewczyna skubie nerwowo rękaw bluzki.
Zarówno matka, jak i ojciec dziewczyny byli przeciwni, by córka zamieszkała przed ślubem pod jednym dachem z chłopakiem. Jednak przekonały ich argumenty, które powtarzali niczym mantrę: „że tak będzie taniej”, „razem łatwiej odłożyć pieniądze na wesele”.
Problemy między Martą i Tomkiem rozpoczęły się tuż przed ukończeniem studiów, kiedy dziewczyna coraz częściej zaczynała wspominać o ślubie. Na prośbę, by poszli do kościoła i ustalili datę zawarcia sakramentu, Tomek ciągle odpowiadał wymijająco. W końcu zaczął tłumaczyć swojej dziewczynie, że ślub niczego nie zmieni w ich życiu, bo skoro się kochają, to po co te formalności. Przecież nie wpłyną one w żaden sposób na ich uczucia. A tak jest wygodnie. Ślub to niepotrzebne wydatki i mnóstwo zachodu.
- Myślałam, że jak przyjdzie co do czego, to Tomek zachowa się jak dorosły facet. Poza tym kochaliśmy się. To znaczy ja go kochałam - poprawia Marta. Kiedy zaczęła naciskać na zaręczyny, usłyszała, że jest staroświecka i powinni się rozstać.
- W jednej chwili poczucie własnej wartości legło w gruzach. Poczułam się jak stare, zniszczone kapcie wyrzucone za drzwi - wspomina dziewczyna. - Żeby się pozbierać, korzystałam z pomocy psychologa. Było mi naprawdę ciężko - tłumaczy. - Psycholog powiedział mi, że rozstanie po kilku latach wspólnego mieszkania razem tworzy tak silne zranienie, jak rozwód. Bardzo często tacy ludzie nie potrafią już później nawiązać trwałej i zdrowej relacji. Jestem tego doskonałym dowodem - mówi smutno Marta. Dzisiaj żałuje decyzji sprzed lat. Wtedy podjęła ją pod wpływem chwili, jak wiele osób chciała się wyprowadzić z domu i to jeszcze z ukochaną osobą. Dziś jednak wie, że gdyby trochę poczekała, przedstawiła swoje warunki, prawdopodobnie już byliby po ślubie. A ona byłaby szczęśliwa.
- Ślub po kilku latach mieszkania razem nie gwarantuje, że małżeństwo będzie trwało wiecznie - mówi 35-letnia Iwona, z wykształcenia psycholog, która po dwunastu latach rozstała się z Kamilem.
Zaczęli się spotykać pod koniec liceum, poszli na wymarzone studia i od razu zamieszkali razem w Warszawie. Po sześciu latach wzięli ślub. A potem sześć lat byli małżeństwem i się rozwiedli.
Ich rozstanie stało się dla znajomych prawdziwą niespodzianką - nie tylko wydawali się do siebie idealnie pasować, ale też przecież - w myśl obecnie lansowanych poglądów - podczas mieszkania razem przed ślubem sami mogli się przekonać, czy do siebie pasują, a nawet się do siebie dopasować. Co więc poszło nie tak i czy musiało się tak skończyć?
- Wspólne zamieszkanie okazało się zderzeniem z rzeczywistością, na którą nie byłam przygotowana - tłumaczy Iwona. - Skończyły się randki, czekanie na spotkanie, kwiaty też dostawałam już tylko przy okazji. Przestaliśmy chodzić do kina. Zaczęliśmy żyć jak stare dobre małżeństwo, ale w negatywnym znaczeniu - opowiada dziewczyna.
Iwona dzisiaj już wie, że ten czas pierwszych randek jest niezapomniany i nie ma co przeskakiwać etapów związku, bo on nie będzie mógł się właściwie rozwijać. - To tak jak z uczeniem się czegoś. Nie możesz przejść dalej, jak nie przyswoisz wcześniejszego materiału, bo będą braki. Z uczeniem się miłości jest tak samo. Wszystko ma swoje miejsce i swój czas - wyjaśnia. - Kiedy się rozstaliśmy, doszłam do wniosku, że tak naprawdę to pobraliśmy się raczej z przyzwyczajenia niż z miłości. Wzięliśmy ślub, bo tak wypadało. Bo rodzina cisnęła. A ja już wtedy miałam wątpliwości. Jednak mieszkanie razem tak bardzo uzależnia i wiąże, że nawet gdy spadną już różowe okulary i zaczniemy bardzo krytycznie oceniać związek, trudno jest się wycofać i brniemy dalej w relację, która często okazuje się błędem - opowiada Iwona. - Rozeszliśmy się spokojnie, po cichu. Każde poszło w swoją stronę. Nawet nie chciało nam się walczyć o to małżeństwo - dodaje.
O tym, że pary mieszkające razem przed ślubem znacznie częściej się rozwodzą niż małżeństwa, które odkładały wspólne zamieszkanie, świadczą nawet badania. Ich autorami są naukowcy z Uniwersytetu w Denver.
Galena Rhoades - profesor statystyki Scott Stanley oraz profesor psychologii Howard Markman przez pięć lat obserwowali pary żyjące razem przed ślubem oraz te, które zamieszkały ze sobą dopiero po zawarciu małżeństwa. Okazało się, że małżeństwa poprzedzone wspólnym mieszkaniem są dwa razy bardziej gotowe się rozejść w przypadku problemów i konfliktów. Jak podsumował profesor Stanley - pary mieszkające ze sobą bez ślubu są o wiele mniej zainteresowane tym, by małżeństwo przetrwało. Najwyraźniej po prostu zbyt nisko je cenią.
Ponadto, co również podkreśla Stanley, bez względu na to, w jak korzystnym świetle przedstawiane jest mieszkanie bez ślubu, takie zamieszkanie razem nie tylko nie sprawia, że ewentualne późniejsze małżeństwo jest bardziej udane, ale wyraźnie je osłabia i zwiększa ryzyko jego rozpadu. Wskazuje na to jego własne badanie, ale i szereg innych przeprowadzonych wcześniej. Z danych, które przestudiował, wynika również wiele innych przesłanek przemawiających za tym, by decyzję o mieszkaniu razem zakochani odłożyli na czas po ślubie: pary, które się pospieszyły z zamieszkaniem razem i zrobiły to przed zawarciem małżeństwa, mają po ślubie większe problemy z porozumieniem się, co - rzecz jasna - powoduje u nich mniejszą satysfakcję z zawarcia sakramentu. W tych związkach obserwowane jest zdecydowanie mniejsze zaangażowanie ze strony mężczyzny i wyraźnie większa niestabilność związku.
„To, co było oczywiste, przestało takim być zadziwiająco szybko. Starsi ojcowie powiadają, że kilkadziesiąt lat temu grzech konkubinatu zdarzał się w konfesjonale raz na rok, teraz - zaświadczam z ręką na sercu - rozmowy o konkubinacie należą do stałego zajęcia spowiedników. Mieszkanie razem przed ślubem jest uważane przez wielu chrześcijan za całkowicie normalne i w pełni uzasadnione. Co nam ta sytuacja pokazuje? Po pierwsze, coraz łatwiej nam rezygnować z wymagań, które stawia wiara z powodu presji sytuacji, które przynosi życie. Przesuwamy granicę kompromisu z powodów materialnych i nacisku otoczenia. Ci, którzy decydują się na wspólne zamieszkanie, wypróbowują konkubinat, ale nie małżeństwo. Małżeństwo chrześcijańskie opiera się na przysiędze, a ona wprowadza radykalną różnicę” - pisze na swoim blogu dominikanin, o. Mateusz Przanowski, doktor teologii i wykładowca Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Dominikanów w Krakowie.
Ze słowami dominikanina w pełni zgadza się Joanna, która na ślubnym kobiercu stanie we wrześniu. - Nie ma życia na próbę! Ślub to początek czegoś nowego, początek wspólnego życia. Jeśli mieszkałabym z moim narzeczonym przed ślubem, to nie jestem pewna, czy ślub wywoływałby u mnie takie same emocje, jakie wywołuje teraz - twierdzi.- Niektórzy uważają, że to dobra próba dla związku. Ja wiem, czego mogę się spodziewać po moim mężczyźnie. Znam go doskonale, nie jest mi do tego potrzebne wspólne mieszkanie - wyjaśnia. Dodaje też, że nasi rodzice, dziadkowie, nie mieszkali razem przed ślubem, dlatego rozwody zdarzały się sporadycznie.
- Kiedyś dopiero po zawarciu związku małżeńskiego młodzi przenosili swoje rzeczy do wspólnego mieszkania. Dopiero z chwilą powiedzenia sakramentalnego „tak” nowożeńcy czuli, że stają się rodziną. Choć wśród moich znajomych jestem postrzegana jak dziwoląg, to będę się trzymała swoich zasad. Uważam bowiem, że przez wspólne mieszkanie przed ślubem stracę coś bardzo ważnego: ową „pierwszość”, tajemniczość, radość wspólnego odkrywania siebie dopiero po… - dodaje Joanna.
Karolina Podstawka, nauczycielka
Pobraliśmy się po paru latach chodzenia. Nie mieszkaliśmy ze sobą, nie licząc wakacyjnych wypadów. Pierwsze lata naszego małżeństwa wspominam jednak bardzo dobrze: kochając się, potrafiliśmy dojść w każdej sprawie do porozumienia. Przecież kochaliśmy się - i nadal się kochamy - dlatego właśnie zdecydowaliśmy się na ślub. Nie potrzebowaliśmy „furtki” ani sprawdzania się. Wiedzieliśmy, że chcemy ze sobą być, i chcieliśmy zrobić to „na poważnie” - także z szacunku do siebie nawzajem. Wśród naszych znajomych było kilka par, które zdecydowały się na wspólne mieszkanie przed ślubem. Jedna z nich rozstała się po kilku miesiącach. Życie boleśnie zweryfikowało ich „eksperyment przedmałżeńskiego sprawdzenia się” i szybko zostali sprowadzeni na ziemię. Okazało się, że dotąd znali się tylko w „wersji świątecznej”. Ładnie ubrani, pachnący, podekscytowani spotkaniem. Ale życie to nie randka. Wspólne zamieszkanie to zamknięcie okresu sielanki i ostre zderzenie z rzeczywistością. Nagle okazuje się, że on jest bałaganiarzem, a ona godzinami przesiaduje w łazience albo plotkuje przez telefon z przyjaciółkami. Młodym otwierają się oczy, że mieszkać razem to zupełnie co innego, niż spotykać się ze sobą od czasu do czasu, gdy oboje mają na to ochotę.
Tomasz Ruciński, student
Małżeństwo to wybór, za który bierze się odpowiedzialność na całe życie. Jednak żeby dokonać świadomego wyboru, trzeba wiedzieć co albo kogo się wybiera. Należy zdawać sobie sprawę z tego, co się otrzymuje, z czego trzeba zrezygnować i zgodzić się na to. Może brzmi to jak warunki transakcji, ale uważam, że codzienne wspólne życie jest w stanie najlepiej zweryfikować, czy człowiek, któremu mówię „tak”, jest tym, z którym zrobię wszystko, żeby zostać razem już na zawsze. Znam kilka przypadków, kiedy „idealna” para rozchodziła się tuż po ślubie właśnie dlatego, że wyszły różne rzeczy i przyzwyczajenia, o których oboje nie mieli wcześniej pojęcia. Moim zdaniem, kiedy pomieszka się ze sobą, można się przekonać, na ile odpowiada nam styl i tryb życia drugiej osoby. Czy potrafimy podejmować decyzje w codziennych sprawach? Czy umiemy dzielić się obowiązkami? Czy potrafimy czuć się swobodnie w swoim towarzystwie - także gdy jesteśmy chorzy, brzydcy, mamy gorszy dzień? Sfera seksualna zajmuje daleką pozycję na tej liście. Poza tym mieszkanie przed ślubem wcale nie jest warunkiem, żeby się „seksualnie” sprawdzić.
Maria Wojtysiak, emerytka
Mojemu pokoleniu nawet do głowy nie przyszło, by razem żyć przed ślubem. Po pierwsze, nie pozwoliliby na to rodzice. A po drugie - jako osoby wierzące - zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wspólne mieszkanie to grzech. Niestety, moje wnuki mają na ten temat inne zdanie. Mówią, że trzeba opuścić zaścianek i iść z duchem czasu. Podkreślają, że nie chcą kupować kota w worku, a wspólne życie pozwoli im uniknąć rozwodu. Za moich czasów ludzie nie mieszkali ze sobą przed ślubem, a rozwody zdarzały się sporadycznie. Teraz młodzi rozwodzą się na potęgę. I jakoś to wspólne poznawanie się przed nie wpływa na trwałość małżeństw. Kiedy prosiłam jednego z wnuków, aby wziął ślub ze swoją narzeczoną, to zapytał: „Babciu, to nie grzech. Przecież w Biblii nie napisano, że wspólne mieszkanie przed ślubem jest złe”. Odpowiedziałam, że owszem, Biblia nic na ten temat nie mówi, ale tylko dlatego, że dwa tysiące lat temu nikomu do głowy by nie przyszło, żeby żyć ze sobą bez błogosławieństwa Pana Boga.
W Księdze Rodzaju znajdujemy zdanie: „Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swoją żoną tak ściśle, że stają się oboje jednym ciałem” (Rdz 2,24). Ważne podkreślenie: łączy się z żoną! Jest to więź tak silna, że zaistniała w ten sposób jedność staje się nierozerwalna. I tylko w takim kontekście może ona zaistnieć - w żadnym innym. Taki jest zamysł Boży. Ktoś powie: „No dobrze, ale tu chodzi o więź fizyczną - a my przecież nie współżyjemy”. Teoretycznie sam fakt wspólnego zamieszkania nie jest grzechem. Pozostaje jednak kilka „ale”: czy nie jest to wydawanie się na pokuszenie (w myśl powiedzenia: „krew nie woda”)? Co z intymnością? Przecież będziecie paradować przed sobą w piżamach, ręcznikach etc? Wreszcie kwestia zgorszenia: inni nie muszą wiedzieć, że nie śpicie razem - dla nich jednak będziecie parą, która żyje ze sobą jak mąż i żona. Pomyślą: skoro wam wolno, to im też… I tak będziecie odpowiedzialni za tzw. grzech cudzy.
To mit. Sfera seksualna to tylko jakaś drobna część ludzkiej natury. Znajomość „topografii” ciała, własnych zachowań, przyzwyczajeń nie gwarantuje pełnego poznania, nie jest receptą na szczęście. Najważniejsza staje się wspólnota ducha. A do jej zaistnienia nie jest konieczne wspólne zamieszkanie przed ślubem.
Często młodzi ludzie mówią: „miłość usprawiedliwia wszystko”. Dlatego w jej imię wszystko nam wolno: możemy mieszkać razem, spać w jednym łóżku, kochać się. Czy aby na pewno? Wyobraźmy sobie inną sytuację. Po 15 latach małżeństwa przychodzi żona do męża i mówi: „Słuchaj, zakochałam się w innym mężczyźnie. Z naszym małżeństwem koniec. Rozwodzimy się.
- No, ale jak to? A co z dziećmi, co ze wspólnym kredytem?...
- Trudno. Tak musi być. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. Miłość usprawiedliwia wszystko…”.
Miłość to nie subiektywne przekonanie, przelotne uczucie. W jej strukturze zapisany jest wewnętrzny ład, wyrzeczenie, bywa, że i cierpienie. Takiej miłości uczy Kościół, stawia ją w centrum życia chrześcijańskiego - tak kochał Jezus. Każda inna miłość to marna podróbka. Mieszanie w nią Pana Boga staje się nieporozumieniem. Nawet jeśli pozory zostają zachowane, wewnętrzna niespójność deklaracji i postawy życiowej sprawią, że na tak skonstruowanym fundamencie niczego nie da się zbudować. Runie przy pierwszej lepszej okazji. Zwykle usprawiedliwieniem będzie kolejna „miłość”.
Wspólne mieszkanie przed ślubem jest uznawane we współczesnym społeczeństwie za coś zupełnie normalnego. Na ten krok decydują się nie tylko osoby, które z jakiś powodów nie mogą zawrzeć związku małżeńskiego, ale także bardzo młodzi ludzie, np. wyjeżdżający razem na studia do jednego miasta, otrzymując na to „błogosławieństwo” rodziców.
Powód zamieszkania razem podawany najczęściej przez młodych ludzi to „chcemy się dopasować, wypróbować, małżeństwo to poważna sprawa, nie chcemy od razu na głęboką wodę”. Takie rozumowanie w kategoriach próby czy dopasowania nasuwa skojarzenie z parą butów, nie z dwojgiem kochających się ludzi. Rzeczywistość przed ślubem i po ślubie jest skrajnie różna, przede wszystkim ze względu na element stałości, dla chrześcijan to sakrament. Kiedy dwoje ludzi wstępuje w związek małżeński, podejmuje świadomą decyzję o wierności, uczciwości. Tego nie ma przy przekraczaniu progu wymarzonego wspólnego mieszkania. Brakuje tu fundamentów, nazwania priorytetów. Nikt nikomu nic nie obiecuje, więc odejście czy zdrada nie są nawet złamaniem zasad. Taki element tymczasowości w związku jest zwykle powodem chronicznego lęku związanego z brakiem poczucia bezpieczeństwa. Co będzie jutro? Może wrócę do domu, a jego już nie będzie? Lęk ten jest zwykle podświadomy, przez kobiety przeżywany bardziej dotkliwie, gdyż w naszej kulturze to one częściej czują się zdobywane i porzucane. Bywa, że skutkiem takich rozstań są depresje i samobójstwa, gdyż jedna ze stron we wspólnym mieszkaniu marzy o białym welonie, w tym czasie, gdy plany drugiej kończą się na sobotnim wieczorze w kinie. Niezaspokojone, niewypowiedziane potrzeby rodzą frustrację.
Mężczyzna przed ślubem zwykle zabiega o względy kobiety. Oboje, nawet w narzeczeństwie, starają się przedstawić z lepszej strony, na ogół też nie widzą swoich wad. Mieszkanie razem nic w tej kwestii nie zmienia, nie przyciemnia różowych okularów. Gdy rozmawiam z małżeństwami w kryzysie, czasem słyszę, ale jak to możliwe, przecież przed ślubem mieszkaliśmy siedem lat razem i świetnie nam się układało, a teraz zaczęły się problemy. Zaraz potem przychodzi refleksja… są dzieci, praca, proza życia. Rozwiązanie konfliktów przed ślubem to zwykle uleganie, unikanie, bagatelizowanie problemów, bo jeszcze wtedy tak można. Potem potrzebny jest wysiłek, współpraca, zapominanie o sobie. Człowiek mocno związany ze swoim otoczeniem fizycznym nie jest w stanie zauważyć, jak diametralnie zmienia się jego życie, kiedy wraca do tego samego mieszkania z tą samą osobą, która teraz nazywana jest tylko żoną lub mężem. Stąd nie widzi też powodu, by cokolwiek zmieniać w swoim zachowaniu, nadal oczekuje „sielanki”, która była przed ślubem. Nie widzi też potrzeby, by budować ognisko rodzinne, przecież zostało już zbudowane…
Postrzeganie mieszkania przed ślubem jako „dopasowania” jest raczej okłamywaniem siebie nawzajem, często powodowane ucieczką przed odpowiedzialnością, podejmowaniem decyzji, budowaniem związku na solidnych fundamentach. Człowiek nie jest przedmiotem, nie można go wypróbować w innych okolicznościach, a gdy się nie sprawdzi, po prostu wymienić na coś nowego. Takie traktowanie partnera w związku, nawet nie do końca uświadomione, krzywdzi i rani.
opr. aś/aś