Przemilczane wyniki niewygodnych badań, wiele niedomówień i urzędowa propaganda. O co chodzi w wysyłaniu sześciolatków do szkół?
Jestem mamą czterolatka i nie chcę, by w wieku sześciu lat poszedł do szkoły. Zwłaszcza, że ostatnie wydarzenia - chodzi o postawę szefowej resortu edukacji Krystyny Szumilas, która zataiła niewygodne dla reformy obniżającej wiek szkolny dane - pokazały, iż pani minister nie do końca jest z nami, rodzicami szczera. Co mam zrobić, by moje dziecko uniknęło obowiązku szkolnego w wieku, w którym nie jest do tego gotowe.
W czerwcu złożyliśmy w sejmie wniosek o referendum edukacyjne podpisany przez blisko milion osób. Pierwsze z pięciu pytań brzmi ,,Czy jesteś za zniesieniem obowiązku szkolnego sześciolatków?”. Od kilku lat dążymy do powstrzymania tej fatalnej reformy i jesteśmy pewni, że wspólnymi siłami rodziców to się uda. Natomiast niezależnie od tego jak długo ministerstwo edukacji będzie utrzymywało chaos prawny wokół sześciolatków, każdy z rodziców powinien podejmować decyzje indywidualnie. Musimy patrzeć tylko na nasze dziecko. Zanim wyślemy je do szkoły, warto sprawdzić, czy jest do tego gotowe. Gotowość szkolna to zespół cech, które diagnozuje się w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Przed 2009 r. każdy sześciolatek, którego rodzice chcieli wcześniej posłać do pierwszej klasy, musiał przejść takie badanie. Teraz ministerstwo zniosło ten obowiązek. Skutek jest taki, że wiele dzieci ponosi porażkę edukacyjną na samym starcie. Dlatego, jeśli z jakichś powodów chcemy wysłać do szkoły sześciolatka, nie wolno zaniedbać diagnozy.
Czy wiadomo, kiedy odbędzie się referendum?
Spełniliśmy wszelkie formalności. Teraz czekamy na wyznaczenie terminu głosowania w sejmie. Pani marszałek obiecała nam, że będzie to niedługo. Ostatecznie to posłowie zdecydują w głosowaniu, czy referendum się odbędzie.
Mając nadzieję, że parlamentarzyści uznają, iż głos w sprawie reformy edukacji należy do obywateli, jakie pytania powinny paść podczas referendum?
Pytania są zawarte we wniosku. Pierwsze dotyczy zniesienia obowiązku sześciolatków, drugie zniesienia obowiązku przedszkolnego pięciolatków. Ten drugi postulat wynika z faktu, że duża część dzieci musi realizować ten obowiązek w szkole. Dla rocznikowego pięciolatka, a więc również dzieci czteroletnich urodzonych na jesieni, szkoła na pewno nie jest odpowiednim miejscem. Rząd nałożył na dzieci obowiązek, ale nie przygotował warunków. Dlatego uważamy, że obowiązek posyłania pięciolatków do przedszkoli powinien zostać zniesiony.
Trzecie pytanie dotyczy powrotu do starego programu, a zwłaszcza przywrócenia w liceum pełnego nauczania przedmiotów ogólnokształcących z historią na czele. Po reformie programowej minister Hall licea zmieniły się w kurs przygotowania do matury, a 14-letnie dzieci muszą wybierać specjalizację na całe życie. To zdecydowanie za wcześnie. Czwarte pytanie to kwestia, o którą prosiło nas wielu rodziców: likwidacja gimnazjów i powrót do ośmioletniej podstawówki. Realizacja tego punktu będzie wymagała wielkich i stopniowych zmian, ale w referendum edukacyjnym nie sposób uciec od tego tematu. I ostatnie, piąte pytanie dotyczy powstrzymania likwidacji publicznych placówek oświaty. Minister Hall zniosła w tym zakresie kontrolę kuratorium nad samorządem. Chcemy przywrócenia możliwości blokowania likwidacji szkół. Warto podkreślić, że referendum dotyczy nie tylko rodziców, ale wszystkich Polaków.
Problem w tym, że możemy nie mieć okazji, by wypowiedzieć się w kwestiach edukacji. Premier Tusk wyraźnie powiedział, że nie będzie rekomendował referendum na temat zmian w edukacji wczesnoszkolnej...
W polskim porządku konstytucyjnym to naród jest suwerenem. Zatem głos decydujący należy do obywateli. Okazuje się jednak, że - jak to było w poprzednim ustroju - partia wie lepiej, a premier stawia się ponad prawem. Moim zdaniem jego słowa są sprzeczne z konstytucją.
Ponad prawem stawia się też minister Szumilas. Jak Pan sądzi, dlaczego resort edukacji i podległe mu instytucje w tej bardzo ważnej dyskusji o reformie obniżającej wiek szkolny ukryły ważne fakty? Dlaczego my, rodzice, społeczeństwo nie jesteśmy informowani o problemach, jakie te zmiany mogą za sobą nieść?
Rzeczywiście, właśnie okazało się, że ministerstwo ukrywa niewygodną dla siebie część wyników badań przeprowadzonych przez podległy sobie instytut. Wynika z nich, że sześciolatki częściej zniechęcają się do nauki niż siedmiolatki. Ministerstwo nie pierwszy raz manipuluje danymi przy tej reformie. Od pięciu lat przyjęło strategię propagandy sukcesu i blokowania dyskusji nad realnymi problemami.
Co więcej, resort przemilczał podstawowy wniosek wynikający z tego badania, że 63% ankietowanych stwierdziło, iż edukacja szkolna powinna zaczynać się od siódmego roku życia, a 76% rodziców dzieci cztero- i pięcioletnich stwierdziło, że gdyby miało wybór, wysłałoby do szkoły swoje pociechy w wieku siedmiu lat.
Reforma nie cieszy się poparciem. Od lat najwyżej kilkanaście procent rodziców posyła sześciolatki do szkół. Często w wyniku manipulacji lub przymusu stosowanego bezprawnie przez samorządy. Rodzice przed zapisaniem dziecka słyszą w szkołach, że będą wydzielone mniejsze klasy specjalnie dla sześciolatków, że dzieci będą uczyły się przez zabawę. Jednak to wszystko w żaden sposób nie pokrywa się z rzeczywistością, którą widzą po 1 września. W skrajnych przypadkach, tak jak na warszawskim Mokotowie, sześciolatki nie są przyjmowane nawet do zerówek w szkołach.
Do Państwa stowarzyszenia docierają również głosy rodziców, którzy posłali dziecko do szkoły w wieku sześciu lat. Jakie mają doświadczenia?
Przede wszystkim zgłasza się do nas wielu rodziców, którzy próbują cofnąć dziecko do grupy rówieśniczej. Jednak ze względu na nieprzychylne przepisy trudno to zrobić. Prawo działa przeciw sześciolatkom, bo przepisy nie przewidują powrotu z pierwszej klasy do zerówki. A bywa, że dzieci wysłane przedwcześnie do szkoły reagują nerwicowo: wymiotują, nie śpią, wyrywają sobie włosy z głowy. Niektóre „tylko” obgryzają paznokcie, moczą się w nocy albo stają się po prostu smutne. Jedna z takich spraw swój finał znalazła w sądzie, a dziewczynka, której dotyczyła, trafiła z nerwicą do psychologa. Urzędnicy byli jednak głusi na argumenty rodziców, nie rozumieli, że to dziecko - zbyt wcześnie wrzucone w szkolny wir - nie radzi sobie, cierpi. Niestety, sprawę rozpatrzył negatywnie dyrektor szkoły, kuratorium i ministerstwo, a na końcu również sąd. Takich historii jest więcej. W wielu z nich pomaga prawnik naszego stowarzyszenia. Na szczęście są też sprawy, które kończą się pomyślnie. Tak jak historia dziewczynki z Częstochowy, która w drugiej klasie miała zdiagnozowany zespół Aspergera, nie umiała czytać, liczyć. Szkoła się uparła, że nie cofnie jej do pierwszej klasy. Uległa dopiero po interwencji dziennikarzy.
Oczywiście, tak jak przed reformą, są w szkole sześciolatki, które sobie radzą, ale wiele dzieci zostało posłanych pod wpływem rządowej propagandy, bez względu na indywidualne uwarunkowania. Rodzice mieli pozytywną opinię z przedszkola, więc byli przekonani że wszystko jest dobrze. Dopiero później okazało się, że ich dziecko, dotąd żywiołowe, towarzyskie, nagle stało się wycofane, mniej mówi, a kiedy ma przekroczyć próg szkoły, czuje lęk. Nie jest wstanie usiedzieć 45 minut w ławce w pełnym skupieniu, nie umie kaligrafować, bo jego rączka nie jest dostatecznie skostniała, nie rozróżnia jeszcze dźwięków, które nauczyciel każe zapisywać. Nauczyciele też nie są przygotowani do pracy z dzieckiem niedojrzałym do szkoły i często traktują je po prostu jako niegrzeczne. To rodzi w dziecku frustrację i zabija entuzjazm do nauki.
Jaki jest prawdziwy cel tej reformy? Czy rzeczywiście chodzi o dobro dzieci, jak próbuje się nam wmawiać? Czy po prostu chodzi o to, by szybciej kolejne pokolenia wpłynęły na rynek pracy i zaczęły płacić składkę ZUS?
Po pięciu latach monitorowania reformy mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że jej celem na pewno nie jest dobro dziecka. Sześciolatki już przed zmianą przepisów miały obowiązek nauki. Realizowały go w trybie przedszkolnym i taki jest do ich wieku odpowiedni. Premier wiele razy się chwalił statystykami, bo wzrosła dostępność do przedszkoli, tylko że odbyło się to kosztem dzieci, które zostały wrzucone do szkół bez żadnego przygotowania. Rząd nie wziął finansowej odpowiedzialności za zmiany. Nie mają na to ochoty również samorządy. Nowy program jest fatalny, był pisany pospiesznie pod program unijny. Jedyną grupą, która na nim skorzystała, było lobby wydawców podręczników. Zarobili bowiem na wymianie książek. Ponadto już z oficjalnych zapowiedzi rządu z 2008 r., gdy startowała reforma, wynikało, że chodzi o oszczędność: wcześniej płacone składki na ZUS i podatki. Na pewno nie ma mowy o podniesieniu standardów edukacji, nie ma nawet takiej próby, nie mówiąc już o finansach. A bez pieniędzy i dobrego planu nie ma co liczyć na zmiany na lepsze. Rodzice nie będą jednak siedzieć z założonymi rękami i płakać. Zebraliśmy milion podpisów i działamy dalej. Wszystkich chętnych zapraszam na stronę rzecznikrodzicow.pl.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 35/2013
opr. ab/ab