W normalnym kraju pomocników premiera, odpowiedzialnych za poszczególne działy w rządzeniu, nazywa się ministrami
Ostatnie tygodnie w naszym kochanym kraju były tak gorące, że nie sposób nie odnieść wrażenia, iż mimo zimy trafiliśmy na przedsionek piekła. Wydaje się jednak, że i przyroda zrozumiała to nasze ciężkie położenie, więc w ramach rekompensaty, to co niektórzy nazywają Matką Naturą, potraktowało nas elementami tzw. globalnego ocieplenia. Czyli mówiąc prościej: zima jakoś lekka tego roku. Za to między ludźmi się gotuje.
Najpierw konflikt z lekarzami, potem starcia z górnikami, a w kolejce stoją zapewne następni. Ot, chociażby rolnicy, wdzięczni za nazywanie ich frajerami. W całym tym galimatiasie uwadze naszego społeczeństwa może umknąć gorliwa i wręcz tytaniczna praca pani premier, która swą misję rozpoczęła na głębokiej prowincji już w latach siermiężnej Jaruzelszczyzny, gdzie leczyła lud prosty, a czynić to mogła dzięki przypadkowemu zapisaniu się do ZSL, wiernemu PZPR, jak bez mała PRL Związkowi Sowieckiemu. Z czasów tamtych pozostało jej zamiłowanie do domowych sposobów medycznych (zamykam drzwi i chowam się z dziećmi w szafie - XX-wieczna unowocześniona forma terapii z „Antka” B. Prusa) oraz do notorycznego zapominania do jakiej to partii obecnie jest zapisana. Być może jest to również efekt owego przepracowania - po prostu nie ma czasu na farmazony, bo robi i robi, i robi... Więc nie dziwne, że pani premier pomocy potrzebuje. W normalnym kraju pomocników premiera, odpowiedzialnych za poszczególne działy w rządzeniu, nazywa się ministrami. W Polsce też są ministrowie. Ale przecież my musimy być awangardą Europy, świata, a nawet wszechświata, o zaświatach nie wspominając.
Ze względu na powyższe racje pani premier powołała swoje pełnomocniczki w niektórych (jak na razie) resortach. Swoich „aniołów stróżów” mają m.in. minister zdrowia i minister oświaty. W czasie swojej wizyty na Ukrainie Ewa Kopacz zapowiedziała również powołanie pełnomocnika/pełnomocniczki odnośnie kontaktów z Ukrainą, co jednoznacznie wskazuje na umiejscowienie jego/jej w MSZ. Aż strach pomyśleć, z iloma jeszcze krajami Polska ma kontakty dyplomatyczne (toż całego klubu parlamentarnego PO nie starczy). Logicznym więc wydaje się zadanie pytania o potrzebę powoływania tychże osób. Rzecznik rządu tłumaczyła dziennikarzom, iż ich zadania są bardzo konkretne: dopilnowanie realizacji zapowiedzi pani premier z jej expose sejmowego. Nieodparcie nasuwa się skojarzenie z lat zapomnianego już komunizmu (satyrycznie nazywanego przez niektórych realnym socjalizmem), co wskazuje jeszcze bardziej na nostalgiczną naturę Ewy Kopacz, tęskniącej za czasami, gdy człowiek był młody i piękny, a dodatkowo mógł podróżować np. do NRD. W tamtych czasach w każdym zakładzie pracy poza dyrektorem czy kierownikiem był umiejscowiony sekretarz partii, który miał wiele do powiedzenie w sprawach kierowania jednostką ekonomiczną. Naczelnym jego zadaniem było jednakże czuwanie nad wdrażaniem w terenie i na niwie każdego zamysłu partii. Oczywiście jego pensja była wypłacana z zasobów zakładowych. W przypadku pełnomocniczek jest podobnie, tylko skala trochę inna. Lecz za ich ciężką pracę nie można płacić mniej niż 10 tys. zł. Sam fakt jednak powoływania takich osób wskazuje na brak zaufania premier do własnego rządu. Tłumacząc np. wprowadzenie takiej persony do resortu zdrowia, rzecznik rządu powiedziała, że w tymże ministerstwie jest taki splot grup interesów, że konieczny jest ktoś z zewnątrz, by przeprowadzić ustawę o zdrowiu publicznym. W normalnym państwie słowa te oznaczałyby oskarżenie o korupcję i sprzyjanie lobbystom, za co jeśli nie w sądzie, to przynajmniej na zielonej trawce bezrobocia lądowałby minister i jego świta. Pani premier jednak wierzy, jak widać, w ogromną rolę wychowawczą państwa i dlatego zapewne nie przecina węzła gordyjskiego grup interesów, a w zamian ustanawia supernianię, jako środek na wszelkie bolączki. W odpowiednim momencie będzie mogła ona biednego ministra posadzić w kąciku na podusi i kazać mu wyciszyć się do czasu, aż potulnie wykona każdą dyrektywę płynącą z KPRM. Pomijając jednak tę satyryczną stronę, przerażająca jest wiara ustanowionej przez PO premier w omnipotencję państwa i urzędników w każdej sprawie. Wydaje się, że w tej wierze Ewa Kopacz dogania współczesny świat.
Media doniosły ostatnio o wyliczeniach, zgodnie z którymi w rękach ok. 1% najbogatszej części ludzkości znajdzie się w 2015 r. ponad połowa bogactw i dóbr świata. Pomijając sprawę legalności tychże dochodów (gdyż nie do końca można uznać je za zdobyte w łupieski i grabieżczy sposób), wszyscy komentatorzy zdają się uważać to za jawną niesprawiedliwość. A niesprawiedliwości należy się przeciwstawić. Cóż więc proponowane jest jako remedium na tę bolączkę? Otóż... kontrola struktur państwowych nad kapitałem prywatnym. Mówi się o konieczności m.in. zapobiegania ucieczce „wstrętnych wyzyskiwaczy” w tzw. szarą strefę, czyli obszar unikania płacenia podatków poprzez przenoszenie przedsiębiorstw do państw określanych mianem „rajów podatkowych”, czyli o niższych lub żadnych obciążeniach daninami publicznymi. Nie jestem zwolennikiem całkowitego zniesienia podatków czy też ich ograniczenia do poziomu bliskiego zeru bezwzględnemu, ale nie sposób nie dostrzec, że w pomysłach „niwelowania różnic społecznych” sięgnięto po najlepsze wzorce totalitarne. Owszem, tłumaczy cię to troską o najuboższych. Tylko że zanim owe pieniądze w tej czy innej formie dotrą do nich, przejdą całą machinę państwową, żywiąc po drodze tak potrzebne i stale wzrastające hordy urzędnicze, których zadaniem będzie wymyślanie coraz to nowszych zarządzeń i kontrolowanie ich wprowadzania (czy nie przypomina to trochę pań pełnomocniczek?). Jeśli wspomni się chociażby pomysły np. socjalistycznego rządu Francji, który proponował podniesienie poziomu podatków od najbogatszych do 75 lub nawet 100%, to wizja staje się koszmarna. A stąd blisko już do realizacji ideologicznych pomysłów za pieniądze podatników. To państwo najlepiej wiedzieć będzie, w jakim wieku należy skierować dziecko do szkoły, jakie grupy społeczne zasługują na leczenie, komu zafundować darmowe utrzymanie, a kogo skazać na wegetację, i co nazwać rybą, a co planktonem (wg Unii sardynka jest planktonem, marchew owocem, a banan powinien rosnąć na drzewie, zachowując idealną krzywiznę).
Sławny Platon uważał (zapewne pod wpływem skazania na śmierć swego mentora - Sokratesa), że demokracja prowadzi do dyktatury. Podobnie zresztą wypowiadał się w tej kwestii chociażby Samuel Adams, jeden z Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych („Demokracja nigdy długo nie trwała. Wkrótce zniszczyła, wykończyła i zamordowała samą siebie.”). Dlaczego? Otóż to właśnie ona wcześniej czy później we własnej obronie wprowadza omnipotencję państwa, które decyduje o wszystkich dziedzinach życia za pomocą decyzji urzędników. To właśnie ta wiara tkwi w naszej mentalności tak głęboko, że zgadzamy się na absurdalność wielu rozwiązań, nawet za cenę naszego zniewolenia. Jak pisał Marian Ursyn Zdziechowski: „Bolszewizm jest doprowadzoną do absurdu ideą demokratyczną”. Majakowskiego pytanie: „Jednostka - co komu po niej?” najlepiej to oddaje. Dlatego w demokracji należy mieć psiapsiółkę. Jako tarczę obronną i rękojmię. Widać więc, że te 10 tys. miesięcznie na coś się przydaje.
Echo Katolickie 4/2015
opr. ab/ab