Niemożność zrealizowania obietnic przedwyborczych jakoś politykom nie przeszkadza
Kończy się rejestracja komitetów, które będą mogły wystawić listy z kandydatami w całym kraju. Jest to już wyraźny znak, że jesienna elekcja parlamentarna zbliża się jak leśniczy Wiesiek z piosenki Artura Andrusa do naszych drzwi.
Symptomy wyborczej gorączki widać jednak nie tylko w tym jednym fakcie. Najważniejszą oznaką nieuchronności wyborów jest festiwal obietnic. Każda partia, która aspiruje do wejścia na sejmowe salony (po raz pierwszy czy też któryś z kolei), przedstawia wyborcom najróżniejsze propozycje. Nie zżymam się jednak na tę procedurę. W końcu po coś tych ludzi wybieramy, łącząc z nimi własne nadzieje i marzenia. Mówienie o realności czy też o zupełnym jej braku przy szafowaniu przedwyborczych obiecanek jest dla mnie lekko bezsensowne. Dlaczego? Być może dlatego, że przecież wszystko, co powiedzą politycy przed wyborami, zawsze naznaczone jest niepewnością. Wybory z natury swojej są jakąś loterią i opierają się na zaufaniu do tych, którym chcemy powierzyć stery władzy na najbliższy czas. Zresztą my sami tak funkcjonujemy. Dość ciekawie przedstawił to Simon Sinek, który uznał, że wszystko, czym kierujemy się w naszych wyborach, nie leży w zasięgu logicznej sfery naszego mózgu, ale to tzw. mózg gadzi odpowiada za dokonywane przez nas wybory. A ta sfera naszego najważniejszego organu jest pobudzana do działania nie wyliczeniami, lecz marzeniami. Przykład Martina Lutera Kinga jest doskonałym przykładem. Stojąc przed tłumem żądnym zniesienia ostatecznego segregacji rasowej w USA, powiedział: „Miałem sen!”. Gdyby stwierdził: „Mam plan!”, nawet w przypadku całkowitej wiarygodności jego obietnic, nikt by mu nie uwierzył. Zasadniczy problem leży w strukturze obietnic nam serwowanych.
Otóż wszystkie lub prawie wszystkie obietnice zawierają znamienną frazę: my wam damy to lub tamto. Choć z pozoru taka wypowiedź nie zawiera w sobie nic nadzwyczajnego, to jednak ona właśnie ujawnia podejście do nas osób pretendujących do władzy. Komunikat płynący z niej jest jasny: my jesteśmy dysponentami, a wy klientami. Z pozoru darmowe szafowanie różnego rodzaju dobrami w czasie kampanii wyborczej ostatnimi czasy kończyło się dość potężnym katzenjammerem w przaśnej atmosferze powyborczej, bo nagle okazywało się, że wypełnienie składanych przed elekcją propozycji cokolwiek do skutku dojść nie może. Poszukiwanie winnych takiego stanu rzeczy prowadziło do wyrzutów, iż jako społeczeństwo zostaliśmy przez dzierżących władzę oszukani. Czy przez nich? Oni po prostu wykorzystali nasze nastawienie, że wszystko dostaniemy, cokolwiek nam się zamarzy, i to jeszcze zupełnie bez wysiłku. Być może przykład, który podam, jest odległy, ale jakoś pokazuje nasz własny błąd. Przypominamy bowiem przyjeżdżających na nasz kontynent uchodźców, którzy są święcie przekonani, że system socjalny w naszych państwach pomoże im spokojnie żyć bez podejmowania pracy. Doświadczenia chociażby Szwajcarów czy też Niemców w tym względzie nieubłaganie wskazują na tę „leniwą” stronę naszej ludzkiej egzystencji. Nie, nie chcę zarzucać wyborcom, że wierzą politykom. Problem jest w tym, że nasze podejście do państwa i jego organów zawiera w sobie chęć odsunięcia od siebie samego odpowiedzialności za własne życie. Klientyzm ma to do siebie, że uznaje, iż odpowiedzialnym za mój los i moją dolę życiową jest protektor, a nie ja sam. A przy takim nastawieniu każdy, kto da więcej (a raczej mówi, że da), ma automatycznie moje poparcie.
Klientyzm ma jednak jeszcze jedno oblicze. Niemożność zrealizowania obietnic przedwyborczych wcześniej czy później prowadzi do konieczności znalezienia kozła ofiarnego. Przy czym możność zrzucenia odpowiedzialności za niepowodzenie elekcyjne wcale nie musi mieć znamion racjonalności. Najnowsza odsłona polskiej lewicy, czyli SLD, TRUP (SLD, Twój Ruch i Unia Pracy), epatuje wyborców m.in. chęcią opodatkowania księży (prawdopodobnie tylko katolickich). Pomija się całkowitym milczeniem, że duchowni są już opodatkowani (jeśli pracują tylko na parafii płacą podatek ryczałtowy nie od wiernych, ale od populacji znajdującej się na terenie ich duszpasterskiej działalności). Można powiedzieć, że podatek zryczałtowany jest mały, ale nikt jakoś nie zauważa, że podobne rozwiązania są stosowane także i wobec innych obywateli. Gdyby tylko podejść racjonalnie do tego problemu, to wówczas można byłoby zapytać, dlaczego nie likwidujemy podatku ryczałtowego od innych działalności? Otóż dlatego, że ta propozycja jest czysto ideologiczna, a nie pragmatyczna (troska o dochody państwa). Poszukiwanie kozła ofiarnego zawsze ma znamiona ideologiczne i dlatego jest proste w użyciu. Klient, szczuty przez protektora, nie będzie pytał o uzasadnienie logiczne podejmowanych przez siebie działań. Nie będzie prosił o racjonalne wyjaśnienie, dlaczego akurat w tę stronę ma kierować ostrze swojej niechęci. Klientyzm wprowadza prostą zasadę: jeśli ja nie mam, to ten drugi też nie będzie miał. I w ten sposób buduje realną podstawę pod funkcję polityka jako dysponenta dóbr mogących być przedmiotem rozdawnictwa. Przykład podany przeze mnie jest dość konkretny, ale sprawa dotyczy całej struktury naszego aktu wyborczego. Bo problem tkwi w naszych oczekiwaniach i niechęci do odpowiedzialności za swój własny los.
Można jednak postawić pytanie: po co nam zatem polityka i wyborczy maraton? Cóż, żyjemy w społeczności, która z natury swojej potrzebuje elementu kierowniczego, normującego relacje pomiędzy członkami społeczności i dbającego o proste bezpieczeństwo całego państwa. Krytykowany za stworzenie podstaw państwa totalitarnego Platon (osobiście uważam to za głupią tezę) chciał, by jego doskonałą społecznością zarządzali mędrcy, czyli ludzie umiejący dostrzec prawdę i cel życia człowieka. Przenosząc jego spostrzeżenia na dzisiejsze czasy, można zaryzykować stwierdzenie, że ów cel społeczności, w końcu ugruntowanej na dziedzictwie wieków, odnajduje się w tym, co ogólnie można nazwać tradycją narodową. Owa tradycja narodowa jest elementem chroniącym każdego członka społeczności przed nadmiernymi zapędami ideologicznych przewartościowań czy manipulacji. Zadaniem więc polityków jest strzeżenie tejże tradycji oraz przenoszenie jej wartości we współczesność. Gdyby porównać polityków do woźnicy, to jego zadaniem nie jest okładanie koni batem, ile raczej powściąganie wędzidłem. A jedyną obietnicą powinny być nie tyle złote góry w przyszłości, ale trwałość społeczności spojona tradycją. To pozwoli nam być związanym z naszym państwem nie tylko przez kasę zapomogową. Słuchając serwowanych nam dzisiaj obietnic, osobiście wybieram tylko te, które idą po tej właśnie linii.
< class=autor>ks. Jacek Wł. ŚwiątekEcho Katolickie 38/2015opr. ab/ab