Wspomnienia z czasów powstania warszawskiego
Pożegnania, tulące się do maminej spódnicy dzieci, odmawianą w piwnicy modlitwę „Pod Twoją obronę”, głód, wycie psa, nieustanne strzały, gwizd lecących bomb - to jako siedmiolatka zapamiętała z powstania warszawskiego. - Zastanawiam się, czy kiedykolwiek była cisza - mówi bialczanka Elżbieta Chaberska, wspominając chyba najtrudniejsze, a jednocześnie niezwykłe 63 dni swojego życia.
E. Chaberska przyznaje, że niektóre migawki z powstania z roku na rok blakną, ale są i takie wspomnienia, zwłaszcza te najtrudniejsze, których w żaden sposób nie da się ich wymazać. - Nie ma słów, żeby opowiedzieć powstanie - mówi bialczanka. - Byłam wtedy dzieckiem. Sierpień sprzed 75 lat pamiętam w kawałkach, porozrywany przez kule. To był dramatyczny czas w moim życiu. Pełen strachu, płaczu, krzyków, wybuchu bomb, widoku martwych ciał. Taki właśnie obraz powstania pozostał w mojej pamięci: widziany oczami dziecka, z perspektywy piwnic i gruzowisk - wyznaje.
Siedmioletnia Elżbieta wraz z rodzicami i rodzeństwem - sześcioletnią Danutą oraz trzyletnim Jarosławem - zajmowali jedno z mieszkań przy ul. Potockiej na Marymoncie. 1 sierpnia 1944 r. wypadł we wtorek. Jak opisuje w „Pamiętniku z powstania warszawskiego” Miron Białoszewski, „było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło”. O 17.00 ciszę popołudnia przerwały strzały. - W domu, gdzie oprócz nas mieszkały trzy inne rodziny z dziećmi, wszyscy zaczęli biegać. Były krzyki i płacz. Mama przeciągnęła ze środka pokoju pod ścianę stół, pod który kazała nam, dzieciom, wejść. Nie rozumieliśmy, co się dzieje. Wiedzieliśmy, że coś doniosłego, a jednocześnie strasznego, o czym świadczyły pojedyncze słowa wychwycone z rozmów dorosłych. Bałam się bardzo. Mój mały braciszek ze strachu zsikał się w majtki. Nawet na chwilę nie chcieliśmy spuścić mamy z oczu. Nieustannie trzymaliśmy się jej spódnicy Tylko w ramionach mamy czuliśmy się bezpiecznie - opowiada.
Życie koncentrowało się w tym czasie głównie na podwórzu i w piwnicach. Tu krzyżowały się wiadomości, wpadali powstańcy, łączniczki, pielęgniarki ze szpitala, czasem przynoszono prasę.
Po kilku dniach od wybuchu zaczęło brakować jedzenia. - W domu, w którym mieszkaliśmy, gotowało się wspólnie w pomieszczeniach należących do gospodarzy. Najpierw jadły dzieci, potem dorośli. Jednak z każdym dniem zapasy topniały. I nie było z czego ugotować obiadu. Pamiętam, jak powstańcy odbili piekarnię. Szybko ustawiła się przed nią długa kolejka, a w niej my z mamą. Kiedy nadeszła nasza kolej, okazało się, że chleba już nie ma. To był czarny jak ziemia bochenek, jakby z gliny. Ale kiedy w brzuchu burczy z głodu, człowiek nie wybrzydza. Mama strasznie płakała. Do tej pory pamiętam jej łzy i jest to jedno z tych wspomnień, które mnie męczą do dzisiaj - wyznaje.
Na Marymoncie funkcjonowała wówczas olejarnia, którą również pewnego dnia odbili Polacy, rozdając mieszkańcom olej. - Ludzie wybiegli po niego z wiadrami. Potem dorośli kazali nam pić ten olej, bo nie było nic innego. Jedliśmy głównie gliniasty chleb i kaszę jaglaną. Dzisiaj nie używam oleju rzepakowego, a gorycz kaszy wciąż czuję w ustach - mówi.
Z dnia na dzień Warszawa stawała się jednym wielkim gruzowiskiem. Powstańcy podpowiadali ludności cywilnej, gdzie szukać schronienia. - W jednej z piwnic spotkaliśmy siostrę zakonną, która uczyła nas, byśmy każdego ranka odmawiali „Pod Twoją obronę”, bo Maryja na pewno uchroni nas od złego. No więc prosiliśmy Matkę Bożą, aby miała nas w opiece - wspomina bialczanka. - W innej z kryjówek była z nami kobieta, która w tych podziemiach urodziła bliźniaki. Pewnego dnia wyszła ze schronu w poszukiwaniu dla nich mleka. Niestety, nie wróciła. Do dzisiaj widzę te dzieci i ich ojca, który od śmierci żony nie wypowiedział ani słowa. Maluchami opiekowała się starsza siostra, karmiąc je wodą z cukrem - dodaje pani Elżbieta, przyznając, że w jednej z takich piwnic podczas nalotu, zrodziło się jej powołanie. - Zostaliśmy zasypani w podziemiach przy pl. Krasińskich. Strasznie doskwierał nam głód, ale nie mogliśmy wyjść na zewnątrz, by zdobyć coś do jedzenia. Zakonnica, która siedziała obok nas, dała nam trzy duże kluski. Miały kolor czarnej ziemi i były strasznie twarde, ale przynajmniej na jakiś czas przestało nam burczeć w brzuchu. W przeciwieństwie do malutkiego dziecka, które strasznie płakało. Wtedy jedna z z sanitariuszek zaofiarowała się, że wyjdzie na górę, by podgrzać dla malucha mleko. Chwilę potem bomba uderzyła w dom. Kiedy nas odgruzowano, pierwsze co zobaczyłam, to ciało tej kobiety. Zmasakrowane ludzkie zwłoki były powstańczą rzeczywistością, z którą musiałam się zmierzyć jako siedmioletnia dziewczynka. To właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałam o tym, by zostać pielęgniarką - podkreśla E. Chaberska, która w zawodzie przepracowała 42 lata.
Pani Elżbieta zwraca uwagę, że przed okupacją Warszawa nie była miastem szczególnie religijnym, a przed wojną słynęła raczej ze swoich tendencji liberalnych czy nawet libertyńskich. Tymczasem podczas powstania nastąpił zwrot ku religijności. Księża starali się sprawować codziennie Msze św. Nadawało się do tego każde bezpieczne miejsce. - Często były to podwórka. Pamiętam księdza, który przychodził z lasu, gdzie się ukrywał, by odprawić Eucharystię. Może niewiele z niej wtedy rozumiałam, ale bardzo przeżywałam - zapewnia, zaznaczając, że choć w powstaniu było niebezpiecznie, a za oknami unosiły się pył i śmierć, to ludzi łączyło coś, czego wielu z nas dziś nie zna. - Wzajemna więź, życzliwość, uczciwość, współpraca i opieka. Żyło się w trosce o drugiego człowieka. Jeden drugiemu był bratem - twierdzi bialczanka.
W kilka dni po wybuchu powstania Niemcy zorganizowali dla wypędzanej z zajmowanych dzielnic Warszawy ludności obóz przejściowy w Pruszkowie, tzw. Dulag 121. Trafiła do niego także siedmioletnia Ela ze swoją rodziną. - Pod karabinami pędzono nas przez całe miasto. Szliśmy wśród ruin i zgliszczy pełnych trupów oraz żerujących szczurów. Widok był przerażający. Przechodząc obok jednej z kamienic, słyszeliśmy straszne wycie psa. Mama powiedziała: „Boże, jak on tęskni za swoimi gospodarzami” - zaznacza E. Chaberska. - Ale pamiętam również kilka jaśniejszych sytuacji. Kiedy Niemcy prowadzili nas na Dworzec Gdański, po drodze znaleźliśmy na działkach pracowniczych krzaki żółtych pomidorów. Rwaliśmy je, jedząc z ogromnym smakiem. Do dzisiaj bardzo je lubię. Wiedzą o tym moi bliscy i pani na targu w Białej. Kiedy przechodzę obok jej straganu, woła za mną: „Pani Chaberska, już żółte pomidorki są”. Kiedy je jem, pamiętam o tamtych pomidorach z 1944 r., gdy byłam bardzo głodna, a one smakowały jak najlepsze danie na świecie - zapewnia.
Inne wspomnienie: na jednym z dworców przed mamą E. Chaberskiej pewien mężczyzna ukradkiem położył małą paczuszkę, szybko uciekając na drugą stronę torów. Kiedy kobieta odwinęła papier, okazało się, że w środku były kanapki. - Nie sam chleb, ale przełożony jakimś mięsem czy serem. To był prawdziwy rarytas. Kiedy mama spojrzała na tego mężczyznę, podniósł rękę i wszedł do baraku. Powiedziała do nas wtedy: „Pamiętajcie, pomódlcie się za niego. Choć jest Niemcem, to dobry z niego człowiek” - opowiada, dodając, iż trudno wtedy było jej uwierzyć, że ci, którzy napadli na Polskę, mogą być dobrymi ludźmi. - Bardzo bałam się Niemców. Kiedy już dotarliśmy do Pruszkowa, po placu spacerował jeden z nich z olbrzymim psem na smyczy, który trzymał w pysku ludzką nogę. Ten widok sprawił, że zemdlałam i długo nie mogłam dojść do siebie - mówi.
W Pruszkowie rodzina została zakwaterowana w barakach. Przez wysoki mur rzucano uwięzionym chleb, który momentalnie był rozchwytywany. Po mniej więcej tygodniu ludzi załadowano do wagonów, a po paru godzinach wyrzucono na polu pod Częstochową. - Spędziliśmy tam rok w koszmarnych warunkach, śpiąc na słomie. Z tego brudu i głodu ciężko zachorowałam. Jednak udało nam się przeżyć, a to było najważniejsze - zaznacza.
Ostatecznie pani Elżbieta wraz z rodzeństwem i mamą, która chciała wrócić do swego rodzinnego miasta, trafiła do Białej Podlaskiej. - Dotarliśmy tam po 11 dniach, dzięki temu że ukryliśmy się w wagonie towarowym - wspomina Elżbieta Chaberska, działaczka Solidarności, emerytowana pielęgniarka, laureatka konkursu „Wyjątkowa Bialczanka”, przyznając, że sierpień 1944 r. był najbardziej dramatycznym czasem w jej życiu. Mimo to każdego roku bierze udział w obchodach rocznicy powstania warszawskiego w stolicy. Tak będzie również i 1 sierpnia 2019 r. - Jak zwykle w okolicach tego dnia ożyją dyskusje o sensowności powstania. Sama często jestem pytana, czy decyzja o jego wybuchu była dobra. Zawsze wtedy odpowiadam: 1 sierpniu 1944 r. cały świat dowiedział się, że Polska istnieje i walczy o wolność. A wolność to najważniejsza sprawa - podkreśla.
JKD
Echo
Katolickie 30/2019
opr. ab/ab