Błoto na salonach

Do rangi problemu cywilizacyjnego urasta dziś kult ignorancji. Rangę nowoczesnej sztuki zyskały wulgarność, prowokacja. Bluzgający politycy i celebryci wpisali się w polski krajobraz. Problem w tym, że mało komu to już przeszkadza.

Spsiała nam rzeczywistość. Zubożała. Śmieciowe jedzenie, śmieciowa elita, śmieciowy język. Nikt nie jest święty, każdemu kiedyś wypsnęło się to i owo. Problem w tym, że dziś bluzgi trafiły na salony. I stanowią normalny sposób komunikacji.

Kto miał okazję uczestniczyć w dobrym kursie językowym, ten wie, że nie może na nim zabraknąć lekcji, której zazwyczaj nie ma w oficjalnym programie. Rzecz w tym, że praktycznie każda nacja posiada w swoim zasobie leksykalnym przekleństwa, wulgaryzmy. Chodzi o to, aby nie uśmiechać się jak łysy do grzebienia, gdy ktoś nam „zasadza” bluzgi, a my w tym czasie gorączkowo będziemy zastanawiali się, dlaczego owych barwnych zbitek sylab nie było w ugrzecznionych podręcznikowych czytankach. Albo żeby uniknąć sytuacji, której osobiście doświadczyłem swego czasu, przedstawiając się rodowitym Włochom, z uśmiechem (i dumą) tłumacząc, że studiuję na KUL. W swojej naiwności (jak też przy ówczesnej marnej znajomości mowy Dantego) nie wiedziałem, dlaczego oczy moich rozmówców powiększają się ze zdziwienia. Dopiero ktoś litościwy wyjaśnił, że „culo” znaczy „dupa”. Cóż, podróże kształcą.

Soczyście i „na bogato”!

Jedna nacja ma więcej bluzgów, inna mniej. Ponoć Polacy znajdują się w czołówce narodów Europy, jeśli chodzi o barwność i mnogość wulgaryzmów. Zapożyczenia, mody, zabory, rusyfikacja i germanizacja, wędrówki ludów itp. sprzyjały „zasysaniu” zasobów leksykalnych - nie tylko nazw np. narzędzi, potraw, urzędów czy nawet składni (koszmarny, mocno zadomowiony rusycyzm: daję to „dla ciebie” zamiast „tobie”). Nasze Podlasie ma szczególne „zasługi” w tej materii. Na styku narodowości, które przez wieki mieszkały obok siebie, klepały swoje biedy, po swojemu „gadały”: Polaków, Rusinów, Ukraińców, Żydów ukształtował się specyficzny dialekt pogranicza, tzw. chachała. Jeszcze w latach 50 ubiegłego wieku mieszkańcy okolic (niektórych rejonów) Białej Podlaskiej, Terespola, Międzyrzeca Podlaskiego rozmawiali ze sobą po chachłacku. Co ciekawe, owa mieszanka kultur i języków stwarzała wyjątkową okazję do konstruowania soczystych, wielokrotnie złożonych przekleństw. Dziś dialekt się zatarł, ale... bluzgi pozostały. Ach, jak barwnie, dosadnie można było „podpadniętemu” sąsiadowi (który podorał miedzę albo podebrał mirabelki zza płotu) powiedzieć, co się myśli o nim i jego przodkach, jaka go czeka przyszłość, kim była jego matka i co poszkodowany jej zrobi, aby ukarać delikwenta! Jakimi barwnymi epitetami można było uraczyć nielubianą sąsiadkę! Szczegóły sobie darujmy - przy ich przytoczeniu niniejszy tekst zapewne nie miałby szans na publikację. Marnie przy tym brzmi wołanie - jak najbardziej aktualne, bo wczorajsze - mojej sąsiadki z sąsiedniego bloku, zniecierpliwionej faktem, że obiad na stole, a małolat grzebiący w piaskownicy musi dokończyć budowę zamku z piasku i ani myśli wracać do domu (tak przy okazji: zawsze mnie porusza swoista autoprezentacja, jaka towarzyszy wspomnianemu wołaniu: „Ty skur...u, ile razy mam do ciebie mówić?!”). W opublikowanym przed laty w „Newsweeku” wywiadzie prof. Jan Miodek mówił: „Jak nieraz jadę tramwajem i słyszę grupkę gimnazjalistów mówiących nieustannie «ja pierdolę, kurwa», to marzy mi się wstać i dać im porządną nauczkę. Kiedyś nie wytrzymałem i powiedziałem: «panowie jeszcze jedna kurwa i nie ręczę za siebie»”. Ręce opadają.

Jest jednak zasadnicza różnica

Dawniej - przynajmniej w pewnych środowiskach, w tzw. wyższych sferach, wśród inteligencji (nawet tej - jak mówi mój znajomy - „szpagatowej”, czerwonej) bluzgi były sprawą wstydliwą. Jeszcze w latach 60 ubiegłego wieku prof. Zenon Klemensiewicz mówił, że profesorowi uniwersytetu nie uchodzi nawet powiedzenie słów typu: wtranżalać, zaiwaniać, wkurzać się, opierniczać kogoś. „Gdy wobec kobiety nieopatrznie wypsnęła się jakaś «ku...a», to trzeba ją było pół roku przepraszać” - tłumaczył prof. Miodek w cytowanym wyżej wywiadzie. A dziś... Dziewczyny są gorsze od chłopaków - każdy nauczyciel to powie. Kiedyś zasadniczo nie zdarzało się, by ojciec zaklął przy swoich dzieciach. Kilka dni temu słyszałem, jak zdenerwowany młody tatuś w galerii handlowej wytrząsł się nad swoim synkiem: „Czego, ty, k....a, wyjesz! Zapier...j do matki, bo ci, k...a, przyj....ę”. Tatuś wcale nie miał twarzy menela. Był dobrze ubrany, pachnący, uśmiechnięty, miły dla ekspedientek. Tak samo, jak bohaterowie słynnych „taśm kelnerów” nagrywani w ekskluzywnej, warszawskiej restauracji: ministrowie, posłowie i senatorowie, biznesmeni i duchowni, mężczyźni i kobiety. Znani z telewizyjnych okienek, „gadające głowy” zasiedlające studia telewizyjne, z powagą i emfazą tłumaczący „jak jest” i „jak powinno być”. Celebryci, wybrańcy narodu! Cedzący słowa przez dyplomatyczny durszlak. Okazało się, że to tylko przykrywka. Pod nią wartkim nurtem płynie rynsztok. Dramatyzmu całej sytuacji dodaje fakt, że po upublicznieniu dialogów praktycznie nikt z nagrywanych nie spalił się ze wstydu. Chyba też prymitywny język, jakim się posługiwali, nawet im nie zaszkodził. Wręcz przeciwnie. Paradoks? Niekoniecznie. Okazali się „swojakami”, co to i wypić, i „mięchem” rzucić potrafią, jak trzeba. Tak jak swego czasu „prezydent wszystkich Polaków”, niejaki Olek Kwaśniewski ze swoją filipińską przypadłością, wybrany po kompromitacji na kolejną kadencję. „Co się czepiacie człowieka! Każdemu się zdarza!” - krzyczeli, w niemałej liczbie, jego obrońcy. Swój chłop. Reprezentant narodu znaczy, co to za kołnierz nie zwykł wylewać!

Ot, co! Pomieszanie z poplątaniem.

Pan Bóg musi być naprawdę wielki, że ma do nas cierpliwość.

Spsiała nam rzeczywistość

Zubożała. Śmieciowe jedzenie, śmieciowa elita, śmieciowy język. To codzienność. Oblepia na błoto. Ponoć dziś dziewczyna nie obraża się, gdy chłopka obdarzy ją komplementem, że „niezła z niej d...pa”. Znaczy - że jest laska, że ładną ma figurę, no i w ogóle jest „super”! Sorry, wysiadam. To nie moja epoka! - Któregoś dnia usłyszałam, jak nasz dwuletni Kubuś paple pod nosem: «Kuwa, kuwa...». Co on plecie, pomyślałam - opowiadała mi znajoma, młoda mama. W pewnym momencie olśnienie... I pąs na twarzy... No tak... Słyszał moją kłótnię z mężem.

Już w przedszkolu funkcjonuje tajna giełda („żeby pani nie słyszała”), podczas której kilkulatki wymieniają się lingwistycznymi odkryciami, czerpiąc ogromną radość z szeptania słów na „p”, „k”, „ch”. Nie uczestniczą w niej złe gnomy, które chcąc popsuć rodzicom dzieci, uczą je bluzgów. One przynoszą TO z domu. Nie dziwcie się, drodzy rodzice. Co zasiejecie, to kiedyś będziecie zbierać.

I dlatego m.in. do rangi problemu cywilizacyjnego urasta dziś kult ignorancji, chamstwa, obskurantyzmu. Tzw. dobra młodzież, wychowana wedle nowych standardów, sika do zniczy modlących się staruszek, wypina gołe tyłki na „marszach równości”, maluje na transparentach genitalia, wpisuje w nie krzyż, obraz Madonny. Bo im wolno. Bo to jest sztuka! Tak jak rzekomo w cywilizowany dyskurs wpisuje się rechot wybrańców narodu w polskim parlamencie w chwilach, gdy gwałcone są logika i zdrowy rozsądek.

Ale żeśmy czasów doczekali! Słoma wala się na salonach... A najsmutniejsze, że mało komu to już przeszkadza.

Echo Katolickie 31/2019

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama