Czy pandemia wywołana koronawirusem sprawi, że ludzie nawrócą się, zaczną szukać Boga? - słychać tu i ówdzie.
Abp Grzegorz Ryś w jednej ze swoich książek napisał, że koniecznym warunkiem rozpoczęcia wielkopostnej metanoi jest, aby popiół sypany na nasze głowy w Środę Popielcową nie zatrzymał się na nich, ale dotarł do ludzkiego serca, wniknął w głąb duszy. Czy realne zagrożenie pandemią może nam pomóc w owym nowym początku?
Czy pandemia wywołana koronawirusem sprawi, że ludzie nawrócą się, zaczną szukać Boga? - słychać tu i ówdzie. Czy syte, rozleniwione dobrobytem, stagnacją społeczeństwa Zachodu będą w stanie zrozumieć, że skoro tak wiele może „namieszać” w znanej im rzeczywistości „takie małe coś”, niewidoczne nawet pod mikroskopem optycznym, to tak naprawdę mrzonki o człowieku, który samowolnie uczynił siebie panem świata i może nim władać bez Boga, który został otoczony infamią i skazany na banicję, można włożyć między bajki?
„Być może z nieszczęścia, które nas spotkało, wyniknie jakieś dobro, może to wszystko sprowokuje w ludziach szukanie Słowa Bożego. Być może sytuacja takiego ograniczenia, które zostało narzucone, da efekt, który będzie błogosławiony” - napisał abp Stanisław Gądecki w informacji przekazanej PAP w poniedziałek przez biuro prasowe Episkopatu Polski. Pobożne życzenia - ktoś skomentował wpis. Cóż…
Jak bywało dawniej? Zdziesiątkowane przez dżumę, cholerę, tyfus miasta i wioski odradzały się w Kościele, przed najświętszym Bogiem. Gdy w Warszawie na początku XVIII w. wybuchła epidemia dżumy, w 1711 r. po raz pierwszy, z paulińskiego kościoła św. Ducha przy ul. Długiej, wyruszyła pielgrzymka na Jasną Górę z błaganiem o ratunek. Wtedy trwająca od kilku lat epidemia w samej Warszawie pochłonęła blisko 30 tys. ofiar. Następnego roku warszawiacy szli już w pielgrzymce dziękczynnej. Tak się zaczęła historia pieszej warszawskiej pielgrzymki na Jasną Górę, zwanej paulińską, która wędruje do duchowej stolicy Polski po dziś dzień. Ludzie korzystali nie tylko z ówczesnej medycyny, ale przede wszystkim wierzyli, że wszystko jest w rękach Pana Boga. Wykorzystywali trudny czas do pokuty, nawrócenia, uporządkowania swojego życia.
Czy to, co dzieje się dziś, zwróci nasze spojrzenie ku Panu Bogu? Wstrząśnie nami? Śmiem wątpić. Póki co, najdłuższe pielgrzymki, na jakie stać ogół, to te do „Biedronki”. Pełna lodówka ma pomóc przetrwać kwarantannę. Podobnie jak gotówka wycofana z banku po „odstaniu swego” w półgodzinnej kolejce do bankomatu. Puste kościoły? Wielu się ucieszyło z takiego obrotu rzeczy. Lewactwo krzyczy, że to za mało. Najlepiej zamknąć je na cztery spusty i już nie otwierać. Tak będzie lepiej. Albo otworzyć nowe - jak ten, który kilka dni temu zarejestrowało MSWiA - Reformowany Kościół Katolicki, w którym - jak powiedział mediom „ksiądz” Tomasz Puchalski, jeden z jego „duszpasterzy” - można będzie zawierać małżeństwa jednopłciowe.
Ileż takich momentów już było w historii choćby ostatniego ćwierćwiecza? Zniszczenie nowojorskich wież WTC 11 września 2001 r. i unicestwienie kilku tysięcy niewinnych ludzi. U nas - śmierć Jana Pawła II, katastrofa smoleńska. Były spektakularne pojednania kibiców i obietnice zakopania wojennego topora przez polityków, spowiedzi po latach i rozpacz, jak teraz będziemy żyć bez „naszego papieża”? Łzy i emocje z górnego „c”, cuda niewidy. Szybko rzeczywistość została skorygowana. Wróciło stare. Analogicznie stało się po śmierci polskiej elity politycznej w lesie katyńskim w 2010 r. Sikający do zniczy „młodzi, wykształceni, z dużych miast” przy aplauzie im podobnych pokazali, co o tym myślą. Zresztą, każdego dnia gdzieś spadają bomby, pod gruzami giną ludzie, codziennie tysiące dzieci umiera z głodu. Szaleją epidemie w Afryce. Chrześcijanom podrzyna się gardła, zamyka w więzieniach. Serwisy informacyjne niekiedy raczą napomknąć o tym, krzykną tytułem, częściej milczą. Ważniejsze jest, kto z kim się spotyka albo z kim się rozwiódł, jak ubrane były gwiazdy na rozdaniu Oscarów i czy przebranie młodego Stuhra w archaiczny strój papieski, który przywdział na uroczystości wręczenia Orłów 2020, rozbawiło publikę, czy był to raczej kolejny godny litości „suchar”?
Panika rozpoczyna się w momencie, gdy pojawia się realne zagrożenie - jak teraz. Ale wszystko jeszcze jest daleko. U nas „tylko” (w momencie, gdy piszę felieton) nieco ponad setka jest zainfekowana. Kwarantanna z pilotem od telewizora i książką w ręku? Super! Pełna lodówka (i sklepy, które w nocy z niedzieli na poniedziałek skwapliwie odbudowały nadwyrężone zapasy) gwarantują na najbliższe dni „dolce far niente”. Fajnie tak… Gdzieś tam pojawiają się kolejne zakażenia, umierają ludzie. Najwięcej mają do stracenia bogaci. I oni panikują najmocniej. Generalnie my wierzymy, że jesteśmy narodem wybranym, urodzonym w czepku. I nic nam się nie stanie. Więc z powiedzeniem „jak trwoga to od Boga” jest chyba lekka przesada…
Nawiązując do nadziei abp. Gądeckiego na nawrócenie, miałaby ona szansę na realizację wtedy, gdyby zagrożenie stało się do bólu realne: gdyby np. umarł co piąty mieszkaniec Siedlec, Warszawy, Międzyrzeca, Koziej Wólki. Gdybyśmy dotknęli fizycznie ogromu ludzkiej bezradności i zobaczyli, ile jest warte życie bez Boga, bez nadziei, bez transcendencji. Gdyby świat, który znamy - kipiący chaosem, nihilizmem, mieniący się świecidełkami - upadł, przestał istnieć. Dowcipni powtarzają, że wcale nie trzeba wiele: wystarczy zabrać ludziom prąd, internet, zamknąć stacje paliw. Sami się unicestwią.
To jeszcze nie ten czas - przynajmniej tak się wydaje. A może będzie inaczej? Nastąpi jakiś zwrot, który odmieni oblicze ziemi? Nie wiemy tego. A może inaczej: może to błędny kierunek rozumowania?
Póki co, warto obserwować. Każdy kryzys - szczególnie globalny, generowany przez zagrożenie pandemią koronawirusa - obnaża ludzi. Opadają maski i na światło dzienne wychodzi prawda o nas, o naszych lękach, priorytetach, skrywanej na co dzień w sercach szlachetności, zdolności do heroizmu, ale też podłości i tchórzostwa. Tak zawsze było. Zawsze byli bohaterowie i kolaboranci, niezłomni rycerze i sprzedajni zdrajcy.
To, co dziś się dzieje - co zapewne będzie się działo w najbliższych tygodniach - to doskonały materiał badawczy dla socjologów, politologów, ale też teologów i pastoralistów. W ewangelicznej historii o spotkaniu Jezusa z Syrofenicjanką mentalna ewolucja (czy też rewolucja) dokonuje się w kobiecie w momencie, gdy Chrystus pomaga jej odkryć prawdę o sobie i jednocześnie wskazuje na siebie jako Tego, kto może ją uleczyć, wypełnić niespełnione tęsknoty. „Kobieta zostawiła swój dzban i odeszła do miasta. I mówiła ludziom: «Pójdźcie, zobaczcie człowieka, który mi powiedział wszystko, co uczyniłam: Czyż On nie jest Mesjaszem?»” - czytamy. Dzban symbolizuje życie. Po spotkaniu z Jezusem pięciokrotna rozwódka pozostawia swoje dotychczasowe życie, by stać się kimś zupełne innym! Czyż nie o to chodzi w chrześcijaństwie? Nie w tym rzecz, by zadziałał strach. On szybko przychodzi, ale też szybko mija w momencie ustania zagrożenia. Tu raczej chodzi o rozum i serce.
Rozum podpowiada, że jest Ktoś, kto jest panem życia. Serce, że gdzieś musi być nadzieja… Jeśli wydarzenia, w jakich uczestniczymy, uaktywnią jedno i drugie - wygramy.
Echo Katolickie 12/2020
opr. ac/ac