Polityka telewizyjna to nie to samo, co rzeczywista...
Obserwując naszą politykę, coraz częściej dochodzę do wniosku, że nie ma jednej polityki, ale co najmniej trzy.
Pierwsza, która ma niewiele wspólnego z rzeczywistością, ale za taką jest uważana, rozgrywa się na ekranach telewizyjnych. Nie jest w niej ważna jakakolwiek logika czy choćby zachowanie związku z faktami. To polityka błękitnych koszul, sztucznie opalonych twarzy, wymyślnych gadżetów, a przede wszystkim tzw. newsa, czyli wykreowanej informacji, która zajmie uwagę opinii publicznej przez najbliższe kilkanaście godzin.
Drugi rodzaj polityki, powszechnie uznawany za politykę rzeczywistą, to polityka gadania. Świat tzw. poważnych deklaracji, przemówień głów państw różnych szczytów i oficjalnych wizyt. To również ogromna część polityki parlamentarnej. Wiem doskonale, że będąc w środku systemu władzy, polityk popada w groźne złudzenie wszechmocy - coś ogłasza, a gazety za chwilę piszą, że tak właśnie jest. Mówi, że popieramy jakieś państwo i dostaje w jego stolicy medale za wielkie zasługi. Szybko dochodzi do wniosku, że rzeczywistość to wypowiadane przez niego słowa.
Jest wreszcie polityka prawdziwa. Zwykle niegodna pierwszych stron gazet i telewizyjnych programów informacyjnych. To polityka decyzji infrastrukturalnych: tras i kierunków przebiegu dróg, szlaków kolejowych, rurociągów. Polityka dotycząca modeli kształcenia, inwestycji i gospodarczych fuzji. Rzadko zajmują się tą polityką partyjni liderzy. Zazwyczaj nie przyciąga też uwagi opinii publicznej. Jeśli już, to z powodu jakiejś awantury w rodzaju sporu o budowę drogi w Dolinie Rospudy. Tymczasem właśnie ta polityka na lata ukierunkowuje działania państw czy wielkich struktur społecznych.
Kiedy obserwujemy politykę polską, to ten trzeci - decydujący o długofalowej pozycji kraju - poziom pozostaje właściwie poza głównym nurtem komentarzy dziennikarskich i uwagi partyjnych liderów. Jedną z niewielu okazji, by przypomnieć o nim opinii publicznej, jest początek września, kiedy odbywa się Forum Ekonomiczne w Krynicy.
Przyznam, że sam się zdziwiłem, kiedy spojrzałem na tegoroczny program, stwierdzając, że forum odbywa się w tym roku już po raz siedemnasty, czyli pozostaje instytucją (bo chyba tak trzeba je nazwać) jedną z najtrwalszych w dziejach niepodległej Rzeczypospolitej. I dowodzi, że stare angielskie porzekadło, mówiące o tym, że aby uzyskać idealny trawnik, trzeba bardzo niewiele. Ot, posiać trawę, a potem przez 100 lat kosić ją i podlewać. W naszym życiu publicznym niewiele jest takich angielskich trawników. Partie polityczne, organizacje, imprezy i instytucje pojawiają się niczym meteory i znikają. Wyjątkowej determinacji Zygmunta Berdychowskiego forum w Krynicy zawdzięcza przetrwanie i rozwój. Rozwój, który powoli zjada samą imprezę, gdyż 160 paneli dyskusyjnych w ciągu trzech dni przekracza możliwości percepcyjne uczestników, którzy chodzą po lodowato zimnym w tym roku krynickim deptaku i złoszczą się, że umyka im jakaś ważna dyskusja. Ale też nie o dyskusje w Krynicy chodzi. Podobnie jak najsławniejsza światowa impreza, jaką jest Forum Gospodarcze w Davos, Krynica jest przede wszystkim miejscem spotkań.
Udała się rzecz nadzwyczajna - jeśli ktoś w Europie myśli o inwestowaniu czy w ogóle o zaangażowaniu gospodarczym na Wschodzie (rozumianym jako obszar dawnego ZSRR), to przyjeżdża do Krynicy. Podobnie jak ludzie, którzy piszą o Wschodzie. Nie po to, by posłuchać dyskusji, ale po to, by w jednym miejscu i jednym czasie spotkać prawie wszystkich specjalistów zajmujących się polityką i gospodarką na Wschodzie.
Jeśli ktoś powie, że to przecież też tylko gadanie i medialny spektakl, to się bardzo pomyli. Takie spotkania bowiem pozwalają na planowanie biznesu, nawiązywanie kontaktów prowadzących do konkretnych inwestycji i wreszcie na zorientowanie się, czy i na ile polityczne deklaracje przekładają się na konkret.
Znakomitym przykładem rozmijania się polityki wirtualnej i realnej są relacje polsko-ukraińskie. W sferze deklaracji od wielu lat jest po prostu znakomicie. Premierzy i prezydenci spotykają się nieustannie i przy okazji każdego spotkania opowiadają o tym, jak wiele nas łączy. A z drugiej strony, sztandarowa inwestycja polsko-ukraińska, czyli rurociąg z Brodów do Płocka, pozostaje ciągle opowieścią, bo nikt dotychczas nie wbił nawet łopaty w ziemię pod budowę, o której przywódcy obu państw rozmawiają od co najmniej 12 lat. Tymczasem z krynickich spotkań narodziły się konkretne inwestycje polskich firm na Ukrainie. Zwykle niewielkich, ale tworzących kręgosłup wiążący Ukrainę z Europą.
Istotą polityki wschodniej musi być właśnie sprowadzenie jej do wymiaru polityki realnej. Dotychczas udało się to tylko w relacjach z Litwą, poprzez zakup rafinerii w Możejkach. Ale za tą inwestycją nie poszły dalsze. Przecież wydawało się, iż za wielkim inwestorem z Polski na Litwę przyjdą polskie banki i firmy ubezpieczeniowe, że we współpracy z Orlenem na tamtejszym rynku pojawią się polskie media itd. Rzeczywistość jest dużo smutniejsza. Negocjacje o polskim udziale w budowie elektrowni atomowej Ignalina II ślimaczą się bez konkretnych efektów, a sprawa budowy połączenia energetycznego (wałkowana nieustannie przez polityków od 15 lat), będącego dla państw bałtyckich sprawą o znaczeniu strategicznym jest sabotowana przez polskie lobby węglowe.
Wydawać by się mogło, że przyznanie Polsce i Ukrainie organizacji Euro 2012 jest fantastyczną okazją do tego, by czym prędzej zbudować autostradę Kijów - Lwów - Kraków i dalej do Niemiec. Budowa, strategicznie ważna dla polskiej POLITYKI, powinna aż furczeć. Wystarczy jednak po drodze do Krynicy rozejrzeć się po słynnej „czwórce", żeby uznać, iż w opinii naszych drogowców przyznano nam chyba Euro 2112, bo wtedy powstanie ta autostrada, jeśli prace będą trwały w dotychczasowym tempie. A przecież decyzja o przyznaniu właśnie Polsce i Ukrainie organizacji Euro, była decyzją na wskroś polityczną. Obliczona na to, żeby bez fanfar i przemówień mobilizujących Rosję do przeciwdziałania doprowadzić do realnego zbliżenia Ukrainy do Europy. Bo jeśli z Kijowa do Krakowa będzie bliżej niż do Rosji, to efekty polityczne takiej budowy będą trwalsze i mocniejsze od 20 prezydenckich szczytów i stu deklaracji.
O naszym zaangażowaniu w Azji Środkowej nie warto mówić. Będąc niedawno w Kazachstanie, widziałem w sklepach sporo polskich towarów, ale też słyszałem od zirytowanych polityków opinie, iż Polacy próbują namówić Kazachów na konflikt z Rosją, nie oferując im w zamian niczego poza dobrym słowem. Snując nieustanne opowieści o korytarzu transportowym z Azji Środkowej do Europy przez Polskę, zaniedbujemy budowania realnej gospodarczej struktury współpracy.
Na forum w Krynicy kolejny już raz widać swego rodzaju wojnę światów. Ludzie biznesu mówią o konkretnych inwestycjach i błagają polityków o to, aby im nie przeszkadzali. A politycy opowiadają o ideologii współpracy bałtycko-czarnomorskiej, zapominając o tym, że komunikacja współczesna nie odbywa się za pomocą gołębi pocztowych, a ropę naftową wysyła się rurociągami, a nie traktorem ciągnącym przyczepę z beczkami.
Zadaniem polskiej polityki wschodniej powinno być stworzenie setek i tysięcy więzi budujących trwały i dostrzegalny na poziomie społecznym związek Ukrainy, Białorusi, Kazachstanu, Azerbejdżanu itd. z Zachodem. Więzi społeczne mają tę przewagę nad politycznymi, że polityków stosunkowo łatwo można skorumpować czy, mówiąc bardziej elegancko - kupić. Ot, posada w radzie nadzorczej gazociągu albo poparcie na lukratywne stanowisko międzynarodowe i dowolny polityk jest nasz. A tysiące obywateli widzących swoją szansę na Zachodzie, a nie na Wschodzie, nie dadzą się kupić. I prędzej czy później, albo za pomocą kartki wyborczej, albo demonstracji wymuszą na władzy taki a nie inny kierunek rozwoju. Krynickie forum jest taką inwestycją. I prawdziwa polityka polska działa się w ubiegłym tygodniu właśnie w Krynicy, a nie w Warszawie.
opr. mg/mg