O połączeniu banków BPH i PeKao - co z tego wynika
Banki, jak każda instytucja dysponująca dużymi pieniędzmi i wpływająca na nasze codzienne życie, budzą emocje. Prócz tego instytucje bankowe wydają się być niezwykle sprawnymi maszynkami do łatwego zarabiania wielkich fortun. Ot, takie dziwne „rozmnażalnie pieniędzy". Trudno się więc dziwić, że losy tego sektora gospodarki, a zwłaszcza jego prywatyzacja, są jednym z ulubionych, a zarazem najtrudniejszych tematów dla polityków.
Polska polityka ostatnich kilku miesięcy została zdominowana przez dwie rzeczy. Pierwsza to nieustanna - i irytująco niezrozumiała - awantura o wybory parlamentarne lub powołanie większości zdolnej zapewnić trwale poparcie rządu w Sejmie. Kolejne oświadczenia i kontroświadczenia, twarze posłów: Gosiewskiego, Rokity czy Leppera zaczynają wywoływać agresję nawet u tych obserwatorów polityki, którzy rozumieją toczący się nieustannie kontredans sporów. Druga sprawa, aczkolwiek trafiała na czołówki gazet, budzi tyleż zainteresowanie, co wygląda na mało zrozumiałą. Chodzi o spór dotyczący połączenia banków PEKAO SA i BPH.
Ponieważ kilka milionów z nas ma w tych bankach konta albo kredyty, to trudno się dziwić, że pytamy: co będzie z naszymi pieniędzmi? A kiedy przyglądamy się sprawie bliżej, to okazuje się, iż awantura ma spory wpływ na pozycję Polski w Unii Europejskiej. A na dodatek jest precedensem mogącym zaowocować w przyszłości tym, że utracimy suwerenną władzę nad toczącymi się w Polsce procesami gospodarczymi.
W tygodniu poprzedzającym Niedzielę Palmową udało się osiągnąć kompromis pomiędzy wielkim włoskim bankiem UniCredito a polskim rządem. Kompromis polegający na tym, że Włosi sprzedadzą mniej więcej połowę należącego do nich banku BPH wraz z jego nazwą, a resztę przekażą do powiększonego i również należącego do nich banku PEKAO. Prócz tego UniCredito zobowiązało się nie przeprowadzać przez najbliższe dwa lata redukcji zatrudnienia w swoich bankach.
Na logikę ktoś może spytać - o co tutaj chodzi? Dlaczego właściciel dwóch banków nie może ich sobie łączyć, dzielić albo likwidować do woli. To trochę tak, jakbyśmy kupiwszy samochód, nie mogli w nim założyć dowolnych pokrowców na s fotele. Tyle tylko, że wielki bank nie jest samochodem, a cały spór dotyczył rzeczy zgoła fundamentalnej - wyższości prawa polskiego nad europejskim w dziedzinie, która pozostaje poza kompetencjami Unii.
Zaczęło się od tego, że w procesie prywatyzacji polskich banków bank PEKAO został sprzedany Włochom, a bank BPH niemieckiemu bankowi Hypovereinsbank. W obu umowach prywatyzacyjnych zastrzeżono, że przejąwszy duże polskie banki, nabywcy nie będą dążyli do przejęcia kolejnych podmiotów na rynku bankowości detalicznej. To zastrzeżenie było ważne z dwóch powodów. Po pierwsze miało zapobiegać powstawaniu monopolu czy likwidowaniu konkurencji na tym rynku. Po drugie zaś miało zachęcać kupujących do rozwijania i rozbudowy własnego banku, a nie do kupowania konkurentów. Oba banki odnosiły spore sukcesy, należały do najlepszych na rynku. Okazało się jednak, że na poziomie europejskim UniCredito dogadało się z Niemcami i postanowiło kupić Hypovereinsbank. Tak duża transakcja na rynku bankowym musi mieć akceptację Komisji Europejskiej. I po analizie komisja taką zgodę wydala w ubiegłym roku.
Gazety finansowe w całej Europie były pełne informacji o tej fuzji, największej inwestycji bankowej w Europie. Nie wydaje się jednak, by o całej sprawie wiedział ówczesny polski rząd. Premier Belka, ponoć wybitny specjalista bankowy, zasiadający w różnych radach nadzorczych, tudzież jego ministrowie nie wnieśli do Komisji Europejskiej sprzeciwu, a choćby zapytania - jak się ma fuzja dwóch wielkich banków na poziomie europejskim do umów przez te banki podpisanych z rządem Polski? W istocie to była geneza sporu, który zaowocował ostrą awanturą polityczną i popsuciem opinii Polski w instytucjach unijnych.
Skoro Unia Europejska nie wniosła zastrzeżeń, Włosi z UniCredito kupili niemiecki bank razem z jego zagranicznymi filiami, czyli m.in. naszym BPH. A następnie przyjechali do Warszawy z zapasami farby, aby przemalowywać szyldy na banku BPH i przy okazji zwolnić kilka tysięcy pracowników. Mieli pecha, bo w Polsce zmienił się rząd na taki, który nie bał się Europy, jak ekipa Belki. I rząd powiedział: chwileczkę panowie, wprawdzie nikt nie zaprzecza, że kupiliście bank, ale na polskim rynku obowiązuje was umowa podpisana z polskim rządem, a ta nie pozwala wam na przejęcie BPH. Prezes UniCredito pan Profumo zachował się jak typowy cudzoziemiec ze Starej Europy, czyli zamiast usiąść do rozmów i poszukać kompromisu, pojechał poskarżyć się do Brukseli. Ze sprawy gospodarczej, skomplikowanej, ale możliwej do załatwienia, od razu zrobiła się afera polityczna. Lewicowa Europa zwietrzyła okazję do tego, by pokazać Polakom, kto tu naprawdę rządzi. Zamiast skarcić prezesa Profumo, że duży kraj unijny traktuje jak Bantustan, w którym nie obowiązują go żadne umowy, Komisja Europejska wytoczyła najcięższe działa, dowodząc, iż w Polsce panuje doktryna o wyższości prawa unijnego nad polskim, wobec tego decyzje komisji są ważniejsze od decyzji polskiego rządu.
Nauczeni doświadczeniem poprzednich lat, w tym historią innej afery prywatyzacyjnej, jaką była arcytania sprzedaż PZU małej holendersko-portugalskiej spółce Eureko, politycy unijni podjęli serię brutalnych nacisków.
Rząd polski nie ugiął się, dowodząc, że w Polsce jak na razie obowiązuje prawo polskie i uzurpowanie sobie przez UE prawa do decydowania w sprawach, które nie zostały oddane jej kompetencji, jest nieporozumieniem.
Niestety, zagraniczny nacisk zyskał poparcie wewnątrz Polski. Prezes NBP Leszek Balcerowicz i kilka wpływowych środowisk dziennikarskich opowiedzieli się bezwarunkowo po stronie Włochów. Niby nic nowego, bo pogląd o konieczności „cywilizowania polskiej ciemnoty przez światłych Europejczyków" był typowy dla środowiska Unii Wolności i sporej części obozu prezydenta Kwaśniewskiego, a duża część ataków zagranicznej prasy na Polskę jest inspirowana przez samych Polaków. W tym wypadku jednak chodziło o rzecz zgoła fundamentalną. O ograniczenie naszej narodowej suwerenności poza granice zakreślone w Traktacie Akcesyjnym UE. Mimo zmasowanego ataku, mimo incydentu, jakim było wyrzucenie przedstawiciela rządu z obrad Komisji Nadzoru Bankowego, mimo listów polityków europejskich, rząd okazał się twardy. I okazało się, że UniCredito siadło do stołu rozmów i wynegocjowało kompromis. Niezły dla obu stron.
Z całej historii wypada wyciągnąć dwa wnioski. Pierwszy, iż zawodzenie o potrzebie kompromisu i rozmawiania z Europą na kolanach jest warte funta kłaków, bo w Unii liczy się wyłącznie zdecydowana (i kompetentna) obrona własnych interesów, oraz drugi, że należy dokładnie obejrzeć wszystkie umowy prywatyzacyjne, gdyż uczciwość, a zwłaszcza dobra wola polskich negocjatorów w przeszłości nie zawsze były najwyższej próby.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu. W latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg