Wojna w strefie Gazy trwa niemal nieprzerwanie od 60 lat...
Eskalacja konfliktu izraelsko-palestyńskiego w Gazie jest wszystkim zainteresowanym stronom na rękę. Wbrew powodzi wezwań do pokoju, potępień i ubolewań... Strefa Gazy pod rządami Hamasu to świat, którego nie da się zrozumieć.
Izrael ma prawo do obrony i nie mógł dłużej tolerować ostrzeliwania swojego terytorium palestyńskimi rakietami ze Strefy rządzonej przez islamistów, otwarcie hołdujących terrorystycznym metodom walki i nieuznających prawa państwa żydowskiego do istnienia. W oczekiwaniu na przyszłoroczne wybory premier E. Olmert z partii Kadima chce pokazać, że potrafi zadbać o bezpieczeństwo obywateli nie mniej niż prawicowy Likud pod wodzą B. Netenyahu. Do tego dochodzi zapewne chęć wymierzenia Hamasowi decydującego ciosu w ostatnich dniach prezydentury G. W. Busha w sojuszniczych Stanach Zjednoczonych. Polityka B. Obamy wobec Bliskiego Wschodu pozostaje zagadką.
Mimo oficjalnych protestów nie jest też tajemnicą skryte zadowolenie rządzącego Autonomią Palestyńską prezydenta M. Abbasa. Trzy lata temu Hamas pokonał jego organizację Fatah w demokratycznych wyborach do palestyńskiego zgromadzenia ustawodawczego, a w 2007 r. zbrojnie przejął kontrolę nad Strefą Gazy. Geograficzny rozdział Strefy Gazy i reszty terytoriów palestyńskich — tzw. Zachodniego Brzegu Jordanu — praktycznie pozostawił prezydenta Abbasa w podjerozolimskim Ramallah bez szansy na odbicie Strefy z rąk Hamasu. Prezydent Abbas nie może sobie pozwolić na otwartą satysfakcję z działań, które przynoszą śmierć i rany setkom cywilnych mieszkańców Strefy, jednak po cichu liczy, iż izraelskie czołgi utorują jego ludziom drogę do odzyskania władzy nad Gazą.
Hamas chce walczyć
Hamas w wigorze walki czuje się jak ryba w wodzie. Islamski Ruch Oporu (skrót arabskich odpowiedników tych słów to właśnie hamas, co jednocześnie samo jest słowem i oznacza „gorliwość”, „entuzjazm” czy „zapał”) nie chce tak naprawdę negocjować ani z Izraelem, ani z Fatahem, ani nawet z Egiptem, z którym granica stanowi niekontrolowany przez Izrael odcinek styku ze światem zewnętrznym. Hamas chce walczyć, bo głęboko wierzy, iż przemoc to jedyny argument, który rozumie „syjonistyczny wróg”. Względny sukces libańskiego Hezbollahu w konfrontacji z Izraelem w 2006 r. tylko go w tym utwierdził. Hamas nie chce ogólnopalestyńskiej zgody z rządem Autonomii w Ramallah, bo prowadzone przezeń negocjacje z Izraelem prowadzą donikąd. Boi się wręcz ewentualnej integracji swoich bojowników z siłami bezpieczeństwa Autonomii, gdyż od kiedy Fatah współpracuje wywiadowczo z Izraelczykami, grozi to natychmiastowymi aresztowaniami członków Hamasu na Zachodnim Brzegu. Hamas chce 120 tunelami z Egiptu sprowadzać żywność, paliwo, pieniądze, lekarstwa i broń, ale unika zbyt bliskich kontaktów z władzami w Kairze, które goszczą u siebie amerykańską ambasadę z 7 tysiącami osób personelu i prowadzą ostrą walkę polityczną z islamistyczną opozycją.
Co powie Egipt?
Z wyżej wymienionych powodów nie przepada więc za Hamasem i Egipt. Prezydent H. Mubarak wielokrotnie dawał odczuć niezadowolenie, iż za jego północno-wschodnią granicą powstał rodzaj radykalnego, bojowego emiratu, który samym swoim istnieniem zwiększa siłę islamistów egipskich. Prezydent arabskiego kraju chciałby widzieć Gazę odzyskaną przez siły Autonomii, ale jeżeli to niemożliwe, niech zrobi to choćby i Izrael. Tym bardziej że Hamas zmienił kilka lat temu głównego sponsora i dolary przenoszone tunelami w walizkach do Strefy pochodzą już nie z Półwyspu Arabskiego, lecz z szyickiego Iranu. A to podnosi ciśnienie wszystkim sunnickim rządom arabskim. Radykalny sunnicki Hamas finansowany z Teheranu, jak gorzko żartują na Bliskim Wschodzie, jest najlepszym przykładem porozumienia ponad podziałami wyznaniowymi w regionie. Tymczasem Egipt, główny obok Arabii Saudyjskiej polityczny filar sunnizmu świata arabskiego, z niepokojem obserwuje narastanie wpływów Iranu w Iraku, Syrii i Libanie. Dlatego, mimo „bratnich uczuć” dla narodu palestyńskiego, władze w Kairze zadeklarowały chęć otwarcia granicy w Rafah tylko dla wymagających leczenia rannych. Hamas, który chciał otwarcia granicy dla wszystkich, dumnie takim warunkom odmówił. Jednak co innego rządy, a co innego ludzie. Nie przypadkiem w trakcie masowych demonstracji solidarności z Gazą, jakie przetoczyły się przez świat arabski, obok izraelskich palono flagi egipskie, a nawet atakowano placówki dyplomatyczne Egiptu, np. w Libanie i Jemenie.
Kawałek palestyńskiej ziemi
Skoro jednak ustaliliśmy już, jaki ten Hamas jest zły, zastanówmy się, dlaczego Palestyńczycy pozwolili mu w styczniu 2006 r. wygrać w jak rzadko demokratycznych w świecie arabskim wyborach? Jeszcze za życia założyciela Fatahu — Jasera Arafata — głośno było o przeżarciu tej organizacji szalejącą korupcją. Sytuacja ta dotknęła i struktury powstającej Autonomii, które Fatah w większości obsadzał. Póki żył Arafat (do 2004 r.), charyzma i autorytet bohatera walk w Jordanii i Libanie pozwalały zapomnieć o niedostatkach jego podwładnych. Nadzieję dawał kulejący, ale jednak posuwający się do przodu proces pokojowy. Potem tej nadziei zabrakło, a korupcja i nepotyzm stały się powodem opozycji wobec władz Autonomii także ze strony wielu palestyńskich intelektualistów. Izrael od 2002 r. buduje mur wyrywający z Zachodniego Brzegu obszary kolonizowane przez osadników po 1967 r. i nieprzerwanie rozszerza sieć osiedli na terenach okupowanych, kreując geografię, która do dziś i z każdym dniem czyni przyszłą państwowość palestyńską bardziej iluzoryczną i pokraczną. W 2005 r. władze izraelskie postanowiły się wycofać ze Strefy Gazy, która gęsto zaludniona i pozbawiona perspektyw rozwoju ekonomicznego była koszmarem dla okupanta i syzyfową pracą dla osadnika. To sprawiło, że narastająca lawinowo palestyńska frustracja właśnie tu — na największym „wyzwolonym” kawałku ziemi — wydała najszybciej owoce. Tak jak w latach 80. to w Gazie najsilniej wybuchła intifada, która ostatecznie dała Arafatowi władzę w Autonomii, zamiast stopniowego uwiądu na wygnaniu w Tunisie, tak też i w Gazie Hamas stworzył potem najsilniejszą purytańską i religijną opozycję wobec skorumpowanych w powszechnym odczuciu nacjonalistów z Fatahu.
Strefa uchodźców
Większość mieszkańców Gazy (1,5 mln) stanowią uchodźcy lub dzieci i wnuki tych, którzy po 1948 r. musieli opuścić tereny, na których powstało państwo Izrael. Oni mogą milcząco poprzeć uznanie przez palestyńskich władze istnienie Izraela, ale w sercu jeszcze długo będą myśleć inaczej. Żyją oni stłoczeni w obozach, które z czasem przekształciły się w slumsowe miasteczka. Wypełniają one znaczną część ciasnej Strefy gęstą siatką zabudowy. Większość z tych ludzi żyje z pomocy organizacji międzynarodowych, w rytmie domykanych i odmykanych przejść na granicy z Izraelem i Egiptem. W takich warunkach nietrudno o radykalizację i desperackie zawierzenie jedyności drogi walki. Zwłaszcza że Hamas w okresie swoich rządów nad Strefą skutecznie zwalczał korupcję i działalność rodzinnych gangów kontrolujących dystrybucję przemycanych towarów oraz dokonujących wymuszeń i porwań (np. klan Doghmusz). Nawet nieliczni chrześcijanie mieszkający w Gazie przyznawali, że bardziej od Hamasu obawiali się radykalniejszych od niego bojówek i że surowe rządy nieprzekupnych islamistów dawały większą pewność niż chaos z czasów władzy Autonomii. Cóż, kiedy z Hamasem nie chciał i nie chce rozmawiać ani Izrael, ani zachodni mediatorzy. Organizacja, która deklaruje, iż nie spocznie, póki nie zepchnie Izraela do morza, nie może liczyć na zrozumienie. Tym bardziej że robi wszystko, by swoje zapowiedzi uwiarygodnić. Hamas dał Strefie Gazy względną stabilność, ale żadnej przyszłości.
Stan nienawiści
Nie mamy do czynienia z wojną w Gazie, jak głosi wiele mediów. To tylko kolejna odsłona wojny trwającej już ponad 60 lat, od czasu powstania państwa Izrael. I zapewne nie ostatnia. Choć nie zawsze o tym słyszymy, walki, aresztowania i zamachy trwają ciągle i w Strefie Gazy, i na Zachodnim Brzegu Jordanu. Czasem zabitych jest kilku tygodniowo, a czasem kilkuset. Niestety, nic nie wskazuje na możliwość zawarcia trwałego pokoju między stronami o tak potężnej dysproporcji sił. Izrael musi przy stole negocjacyjnym spotkać cieszącego się autentycznym poparciem Palestyńczyków silnego przywódcę. Inaczej wszystkie porozumienia pozostaną niechcianymi przez nikogo zgniłymi kompromisami.
Hamas żyje „we własnym świecie” dżihadu, w swoim pojęciu walcząc w obronie wiary i ojczystej ziemi. Nie waha się uczynić przy tym zakładnikami 1,5 mln ludzi uwięzionych w wielkiej klatce Strefy Gazy. Ofiary, zwłaszcza te liczone w setkach i tysiącach, nakręcają tylko spiralę nienawiści, produkując armię zdesperowanych wdów i sierot. Hamas może przy tym liczyć na sympatię arabskiej (i nie tylko) ulicy, bo tak jak Hezbollah może głośno mówić to, za co w sprzymierzonych z Zachodem krajach regionu zamykają do więzień. Tymczasem we wszystkich krajach arabskich panuje stan mentalnej wojny z Izraelem, nawet jeśli rządy niektórych z nich dały się namówić na pokój z państwem żydowskim.
Mówi Ali Salim, egipski dramatopisarz, który w 1994 r. po nawiązaniu przez Egipt stosunków dyplomatycznych z Izraelem wybrał się tam w podróż: „Przed wyjazdem dyskutowałem z wieloma moimi przyjaciółmi, którzy sprzeciwiali się mojej decyzji. Bali się, jakbym miał stracić tam jakąś część siebie albo wyrządzić szkodę interesom narodu egipskiego. Wysłuchałem dobrze wszystkiego, co mówili. Padło wiele argumentów, ale wszystkie wynikały ze stanu wojny mentalnej, zrodzonej z nienawiści. Jedyną różnicą między mną a nimi była moja chęć wyrwania się z tej nienawiści. Zdecydowałem się, że muszę uczestniczyć w »tworzeniu pokoju«”. Ali Salim został za swoją wyprawę, opisaną w książce „Podróż do Izraela”, potępiony i zmarginalizowany w egipskim społeczeństwie. Promowana przez niego idea normalizacji stosunków z Izraelem stała się obelgą.
Stan nienawiści, niedopuszczający nawet chęci zrozumienia drugiej strony, trwa do dziś i jest podtrzymywany. Nawet po ewentualnej klęsce Hamasu ten hamas nie zniknie.
opr. mg/mg