Najgorsza jest niepewność [GN]

Milówka: kolejna miejscowość, w której w 2010 roku osunęła się ziemia, wraz z domostwami

Najgorsza jest niepewność [GN]

Gospodarstwo siedmio-osobowej rodziny Witosów nie nadaje się już do zamieszkania. Autor zdjęcia: Roman Koszowski

Tysiące ton gliny, kamieni i połamanych drzew ruszyły w dół zbocza. — Niech ktoś wreszcie powie: można tu będzie mieszkać czy nie!? — woła Jan Rusek, którego dom stoi w Milówce na skraju osuwiska. — Tego nikt panu nie powie — odpowiada wójt Józef Bednarz.

Plan sytuacyjny jest prosty: jest dolinka, w dolince potok, a wzdłuż niego — asfaltowa droga. Dla mieszkańców Milówki jest to ulica Turystyczna; dla turystów — szlak na Halę Boraczą. Przy drodze i wyżej, na zboczach góry Prusów, stoją całoroczne domy górali, a także domki letniskowe. Po trzech dniach deszczów zbocze z tymi domami ruszyło w dół. Jak szybko? Półtora centymetra na godzinę. Taką zmianę trudno dostrzec na pierwszy rzut oka. Ale ktoś zauważył, że napierająca z góry ziemia opiera się o pnie drzew rosnących przy drodze. Ktoś inny stwierdził, że ma na polu jakąś szczelinę. Wszczęto alarm.

Strażacy ruszyli w górę zbocza. W jednym z gospodarstw usłyszeli walenie w drzwi i krzyk samotnie mieszkającej starszej kobiety. Nie mogła się wydostać z chałupy. Drzwi się zaklinowały. Strażacy uwolnili uwiezioną. Trafiła potem do mieszkającej niedaleko rodziny.

Najgorzej jest w nocy

W nocy z 5 na 6 września osuwisko ruszyło na dobre. Jakieś 200 metrów drogi przez dolinę zostało przywalone kilkumetrową warstwą ziemi i połamanych drzew. 18 gospodarstw zostało odciętych od świata. Ziemia zsunęła się z obszaru około 12—16 hektarów. Trzy domy, które stały na zboczu, runęły całkowicie albo zjechały w dół o kilka, kilkanaście metrów. Nie nadają się już do zamieszkania.

Dwie pogruchotane szopy Ewy i Jana Rusków leżą już w przepaści. — Zjechały jakieś 8 metrów w dół — mówią gospodarze. Ich dom jeszcze stoi. Ale nieco ponad metr od niego widać w ziemi wąską, ale wyraźną szczelinę. To granica osuwiska. Czy ostateczna? Nie wiadomo. I to jest najgorsze. Jan Rusek nerwowo kręci się po obejściu. Raz po raz uderza dłońmi w uda.

— Zwali się ten dom czy się nie zwali? On jest z drewna. Jakby było wiadomo, że się zwali, tobym go rozebrał i postawił gdzie indziej — mówi góral.

— Piąty dzień już tak siedzimy. W nocy zimno, bo w piecu palić nie wolno. Dlaczego? Strażacy zabronili. Bo jakby ziemia ruszyła, a ogień był w piecu, to pożar gotowy. Dom się wali od komina — wyjaśnia Ewa Rusek.

Dodaje, że jak piec nieczynny, to i ugotować nie ma na czym. — Ale człowiekowi to się nawet jeść nie chce — mówi Jan. — Najgorzej jest w nocy. Jak tylko coś w ziemi pyknie, to zaraz lecimy z lampką, żeby sprawdzić, co się stało. I tak co godzinę. A tu urlop mi się kończy, trzej synowie też nie jeżdżą do szkoły ani do pracy — żali się mężczyzna.

I dramat, i komedia

Ruskowie pozabijali już kury, króliki i owcę. Została duża świnia, krowa i byczek. Czekają. Nawet gdyby je pobili, to nie byłoby gdzie trzymać mięsa.

Geolodzy byli już dwa razy, ale decyzji o ewakuacji tej rodziny nie ma. — Panie wójcie, niech ktoś wreszcie powie: można tu będzie mieszkać czy nie!? — woła Jan Rusek, nie ukrywając, że wolałby zostać i pilnować swego gospodarstwa.

— Tego nikt panu nie powie. Na razie możecie zostać w domu — odpowiada Józef Bednarz i dodaje: — A może tylko zabrać synów i żonę...

— ... i przywieźć inną! — dopowiada towarzyszący wójtowi strażak. Wszyscy wybuchają śmiechem. Być może pierwszym od kilku dni.

Na podwórku Marii Palki i jej męża Franciszka zaparkował wóz satelitarny jednej z telewizji. Dobre miejsce, w pierwszym rzędzie — tuż przy jęzorze osuwiska. Ale pani Marysi bardziej od dziennikarzy podobają się strażacy, usuwający zwalone drzewa i pomagający mieszkańcom zagrożonego terenu.

— Zimno im było, to im herbaty zrobiłam. Powiedzieli mi: „Idźcie się przespać, my domu popilnujemy”. Ale mnie nie było do spania. Szykowne chłopaki! Ale jak ich wczoraj nie było, to ja w płacz — opowiada kobieta wójtowi.

— Ach, więc tylko o tych strażaków pani chodzi! — śmieje się Józef Bednarz.

— No, mam takich dwóch upatrzonych — odpowiada z uśmiechem 68-letnia góralka.

Pies wyje, krowa ryczy

Twarda z niej kobieta. Opowiada, jak sama z mężem budowała dom. Jak rano nosiła kamienie na budowie, a parę godzin później urodziła córkę. I ten budowany własnymi rękami dom musi teraz opuścić. Mimo to stara się trzymać fason. — Przecież się nie powieszę — mówi hardo. Ale chwilę później już płacze:

— Jezus, Maryjo! Kury będę chwytać! Pół Milówki do mnie przyjechało. Mówili: „Pójdź, Marysiu, to cię weznymy”. Ale ja bym chciała w domu siedzieć! — zawodzi kobieta.

Przed jej domem stoi ze strażakami miejscowy proboszcz ks. Józef Nędza. Przyjechał z pochodzącym z Milówki ks. Stanisławem Maślanką, żeby zobaczyć, co się dzieje i jak można pomóc poszkodowanym. Ale na razie nie czas na charytatywne akcje. Bardziej przyda się dobre słowo, bo szkód materialnych nie ma, ale jest lęk, niepewność. — Gospodyni mówiła, że nawet pies, choć spokojny, wył w nocy i szczekał, a krowy ryczały — mówi proboszcz.

10 metrów w dół

Idziemy ścieżką w górę. Wystarczy, że ktoś tupnie w murawę, a odczuwają to stojący obok. To znak, że woda wypłukała już część gruntu. Zrobiły się muldy. Nagle — łup! Noga wpada mi po kolano do ukrytej w trawie szczeliny. Wyżej można zobaczyć zawalone skarpy i szerokie szczeliny, wypełnione brunatną wodą. Powyżej widać dom, z którego zostały tylko gruzy. Obok — drugi. Jeszcze stoi, ale zjechał 10 metrów w dół. Nic już z tego budynku nie będzie. Meble i maszyny rolnicze wywieziono z niego już wcześniej. — Jeszcze tylko blachy weźmiemy i fajerant — mówi Henryk Witos, który mieszkał tu z rodziną brata — w sumie 7 osób, w tym dwoje dzieci.

Obok spotykam Marka Symę z Olkusza. Już prawie zbudował tu domek letniskowy. — Były plany, żeby się do niego przenieść na emeryturze, ale teraz nie wiem, co będzie dalej — mówi mężczyzna.

W zasięgu wzroku są ruiny niedokończonego domu. Czerwone pustaki mocno już zmurszały. — Stoją tak z 10 lat — mówią ludzie. Ktoś pewnie był zawiedziony, że nie udało mu się dokończyć budowy. Kto wie, może teraz cieszy się z tego.

Odcięci od świata

Niżej, w dolinie, trwa praca nad utrzymywaniem drożności potoku płynącego wzdłuż zablokowanej już drogi. Jeśli zwały ziemi go zatamują, powstanie zalew. Jeśli woda przerwie tę tamę, będzie jeszcze gorzej — brudne wody zaleją niżej położone części Milówki. Dlatego koparka stale wybiera ziemię, zasypującą potok. A strażacy z leśnikami usuwają zwalone drzewa.

Od czasu do czasu idą do pobliskiego sklepiku. Stoi on tak blisko potoku i osuwiska, że pnie wyciągane z błota przez robotników prawie zahaczają o jego ściany. Do niedawna był to — jak głosi szyld — ostatni sklep na szlaku na Halę Boraczą. Teraz jest to ostatni sklep przed osuwiskiem. Prowadzi go Justyna Witos. Jej również towarzyszy niepewność. — Boję się, ale co robić? — mówi sprzedawczyni, która mieszka po drugiej stronie osuwiska, a więc w tej części dolinki to została odciętej od świata. Znajduje się tam 18 domów. Ich mieszkańcy mają prąd, ale tyko z agregatu, bo wraz z osuwającą się ziemią zawaliła się też linia energetyczna. Samochodem nie da się tam dojechać. Na wszelki wypadek przygotowano lądowisko dla helikoptera pogotowia ratunkowego.

To nie koniec?

— Rano mąż mnie przeprowadził do pracy przez osuwisko, ale nie wiem, czy dam radę tamtędy wrócić — mówi Monika Kupczak--Figura, inna mieszkanka doliny odciętej od świata. Monika pracuje po drugiej stronie błotnego jęzora, w warsztatach terapii zajęciowej dla niepełnosprawnych.Dla niej i dla innych mieszkańców strażacy zbudują prowizoryczne kładki nad potokiem. Pozwolą one na łatwe obejście zwaliska. Teraz zajmuje to około godziny.

Wójt Bednarz mówi, że trzeba koniecznie odbudować drogę przez dolinę. Być może pójdzie ona nad potokiem, który zostanie schowany w betonowej rurze. Ale kto wie, jak to będzie, bo zbocze z drugiej strony doliny również zaczęło się już osuwać. Ludzie w Milówce mówią też o innym osuwisku — w pobliskim Szarem.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama