Rozglądam się po naszym współczesnym medialnym galimatiasie i widzę (słyszę) wszędzie dziesiątki, o ile nie tysiące, głośnych, upartych, przekonanych o własnej racji dyskutantów, publicystów, komentatorów, znawców, ekspertów, myślicieli.
Rozglądam się po naszym współczesnym medialnym galimatiasie i widzę (słyszę) wszędzie dziesiątki, o ile nie tysiące, głośnych, upartych, przekonanych o własnej racji dyskutantów, publicystów, komentatorów, znawców, ekspertów, myślicieli.
Nie wiem, jaki jest najbardziej znany kawałek muzyki na świecie. Nie wiem, czy to piosenka, czy raczej symfonia. Nie mam pojęcia i, szczerze mówiąc, nie sądzę, by ktokolwiek miał, nawet jeśli poznał wyniki tysiąca plebiscytów albo list przebojów. Bo nie o miejsce na liście chodzi, ale o miejsce w ludziach. Śmiem stwierdzić, że kanony z Taizé znalazły sobie takie właśnie miejsce, a to dlatego, że śpiewa się je pod każdą szerokością geograficzną. „Pan blisko jest, oczekuj Go, Pan blisko jest, w Nim serca moc”... Ktoś tego nie zna? Nie przypuszczam.
Nigdy nie byłem w Taizé i – o ile dobrze sobie przypominam – nigdy nie brałem udziału w spotkaniach organizowanych przez wspólnotę brata Rogera. Kanony towarzyszą mi od zawsze, krzyż znam doskonale, ale samego Taizé nie widziałem nigdy. Widziałem i znam natomiast wielu ludzi, którzy doświadczyli tego szczególnego miejsca, które z niepozornej wioski stało się światowym centrum modlitwy. Pisze o nim w bieżącym numerze „Gościa Niedzielnego” Marcin Jakimowicz w związku ze zbliżającym się kolejnym Europejskim Spotkaniem Młodych, tym razem we Wrocławiu (s. 26). Brat Roger był synem ewangelickiego pastora, co nie przeszkodziło mu w młodości wziąć udział w rekolekcjach u katolickich kartuzów. W zdechrystianizowanej wiosce, w której zamieszkał, kościółek zionął pustką, a księdza nie było od czasów rewolucji francuskiej. W czasie wojny, w ubogim domu, w którym zamieszkał, ukrywał Żydów. Różnorodność towarzyszyła mu zatem zawsze. Wspólnota, której powstania pragnął, miała być prosta oraz miała szukać jedności i przebaczenia. Cała ta historia bardzo mi się podoba. Znam więcej takich opowieści z charyzmatycznym liderem u początków, skromnymi środkami i ogólnoświatowym zasięgiem. Podobna jest historia Chiary Lubich, założycielki Ruchu Focolari, równie mocno okryta wojennym kurzem, jak pragnieniem życia w innym, lepszym świecie. Co takiego mają w sobie ci ludzie, którzy zapoczątkowali tak olbrzymie dzieła, nie mając kompletnie nic? – pytam sam siebie. Różne odpowiedzi przychodzą mi do głowy. Zaufanie Bogu? Ubóstwo? Wiara, że lepszy świat jest możliwy, nawet jeśli wojenna zawierucha niektórych doprowadza do krawędzi rozpaczy i niewiary w Boga? Pokora? Pragnienie jedności?
Rozglądam się po naszym współczesnym medialnym galimatiasie i widzę (słyszę) wszędzie dziesiątki, o ile nie tysiące, głośnych, upartych, przekonanych o własnej racji dyskutantów, publicystów, komentatorów, znawców, ekspertów, myślicieli. Wszyscy mówią, krzyczą, gestykulują w imię słusznych idei. Hałas jest coraz większy, a napięcie eskalowane. W Kościele, niestety, też. I kiedy tak mnie bolą uszy od tego zgiełku, to myślę sobie, że strasznie mi tęskno do ludzi pokroju Rogera czy Chiary. Żadne z nich nie snuło wielkich planów i żadne nie oczekiwało sukcesu. Jedyne, czego chcieli, to realizacja Jezusowego „aby wszyscy stanowili jedno”. I nie pisali przy tym traktatów, nie prowadzili dyskusji. Po prostu... żyli tym, w co wierzyli. Po cichu. Owoce ich dzieł rosną teraz na całym świecie. Choć drzewa, które je zrodziły, wyrosły na wojennych gruzach.
ks. Adam Pawlaszczyk - redaktor naczelny tygodnika "Gość Niedzielny"
opr. ac/ac