Profesjonaliści

Od starożytności trzy profesje cieszyły się szczególnymi względami i szacunkiem. Ba – nazywano je faktycznie professiones, a przed ich podjęciem składało się publiczną przysięgę (professio, stąd nazwa). Robili to: lekarz, prawnik i kapłan.

Od starożytności trzy profesje cieszyły się szczególnymi względami i szacunkiem. Ba – nazywano je faktycznie professiones, a przed ich podjęciem składało się publiczną przysięgę (professio, stąd nazwa). Robili to: lekarz, prawnik i kapłan.

Wszystkie trzy zawody charakteryzowały się tym, że bezpośrednio zajmowały się człowiekiem w sytuacji, w której był on zdany na czyjąś pomoc: w chorobie, w uregulowaniu swych relacji z innymi ludźmi albo w ułożeniu swych spraw z Panem Bogiem. Ci „profesjonaliści” musieli nie tylko wykazać się fachowością odpowiadającą bieżącemu stanowi wiedzy, lecz stawali wobec specyficznego wyzwania etycznego, jakim był potrzebujący człowiek. Stąd też wymóg złożenia przysięgi. Proszę zwrócić uwagę: do dzisiaj używamy określenia lekarz czy ksiądz „z powołania”.

Przypomniała mi się ta historia starożytnych profesji, ponieważ trafił w moje ręce tomik poezji... wybitnego kardiologa. Jego autor, profesor Marian Zembala, którego nikomu przedstawiać nie trzeba, napisał w jednym z wierszy tak: „Stojąc przed wysokimi murami/ w naszym życiu,/ sami sięgamy do nadziei/ Paschy/ aby uwierzyć,/ że można uratować chorego,/ że można pomoc cierpiącemu papieżowi,/ że można nauczyć syna bycia uczciwym,/ że można namówić ptaki/ do radosnego śpiewu”. Nie ukrywam, piorunujące wrażenie zrobił na mnie fakt, że światowej sławy kardiochirurg z taką wrażliwością postrzega niuanse relacji między pomocą człowiekowi a nadzieją Paschy. Niby nic to nowego – Jezus wielokrotnie i na rożne sposoby wyartykułował wartość miłości bliźniego – a jednak w ustach (pod piórem) wybitnego lekarza brzmi nowatorsko. Tym bardziej cenię te wiersze, iż bieżący numer „Gościa Niedzielnego” nawiązuje właśnie do relacji między lekarzem a pacjentem.

Goszczący na naszych łamach profesor Aleksander Woźny z Wrocławia dzieli się swoimi refleksjami dotyczącymi medycyny narracyjnej. Brzmi to bardzo wymagająco, pewnie można z tym polemizować, rozumiem, że warunki pracy w polskiej służbie zdrowia czy wynagrodzenia mogą odbiegać od tych w niektórych innych krajach europejskich. Ale jest coś w tym, że – jak twierdzi profesor – medycyna nie może ograniczać się do karty choroby, recepty i zestawu zaleceń (w dobie pandemii wydawanych najczęściej zdalnie!). Lekarz czy pielęgniarka są zobowiązani do uważnego wysłuchania opowieści pacjenta. Aż ciśnie się przed oczy ikoniczna wręcz scena z filmu „Pora umierać”. Grzeczna i miła staruszka puka do gabinetu lekarskiego. Pyta, czy można wejść, a w odpowiedzi słyszy: „Niech się rozbierze i położy”. Dwukrotnie. Nie zacytuję znanej większości odpowiedzi, która w ustach Danuty Szaflarskiej zabrzmiała wyjątkowo soczyście (staruszka zasugerowała, w co ma się pocałować niegrzeczna pani doktor, i użyła tej samej formy gramatycznej: „niech się pocałuje...”). Czasem o tę formę właśnie chodzi. „Niech się...” nie jest prośbą, nie jest nawet poleceniem, bo odnosi się do trzeciej osoby, do kogoś nieobecnego. Tymczasem w tamtej relacji dostrzeżenie obecności było niezbędne. I zawsze jest, gdy cierpiący człowiek przychodzi do lekarza.

ks. Adam Pawlaszczyk - redaktor naczelny tygodnika "Gość Niedzielny"

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama