Deus Vicit!

W testamencie zmarłego przed paroma laty ks. prał. Kazimierza Konowrockiego z podwarszawskiej Kobyłki znalazły się słowa dla wielu szokujące...

"Idziemy" nr 23/2009

ks. Henryk Zieliński

Deus Vicit!

W testamencie zmarłego przed paroma laty ks. prał. Kazimierza Konowrockiego z podwarszawskiej Kobyłki znalazły się słowa dla wielu szokujące. Rozporządzając w ostatniej godzinie swoim mieniem, ów kapłan zapisał, że swoich krewnych wydziedzicza. Wszystkich, bez wyjątku! Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że ostania wola zmarłego była podyktowana rodzinnym konfliktem. Otóż nie, bo ks. Konowrocki zdecydował tak z miłości do najbliższych. Napisał, że za bardzo kocha swoich krewnych, by ich narażać na jakiekolwiek niesnaski, które mogłyby wyniknąć przy podziale spadku. Uznał, że to, co po nim zostało, nie jest warte ewentualnych nieporozumień, bo to chyba niemożliwe, aby tak ludzi obdzielić, żeby ich między sobą przez to nie podzielić.

Myślę, że takiej mądrości potrzeba nam szczególnie w kontekście przeżywanych w Polsce rocznic wyznaczających etapy naszej drogi do wolności. Bo skala i intensywność podziałów, które ujawniły przy okazji tegorocznego świętowania 20. rocznicy przemian ustrojowych, przekracza granice rozsądku i dobrego smaku. Ba, często niewiele ma wspólnego z prawdą. Chętnych do przypisywania sobie wyłącznego prawa do dziedzictwa roku 1989 nie brakuje w kraju i zagranicą. Może nawet dlatego „i zagranicą”, że my z powodu egoizmu przywódców i krótkowzroczności elit nie potrafimy przekuć odzyskania wolności w ogólnonarodowe poczucie sukcesu. To dziedzictwo ciągle nas dzieli. Prezydent i premier świętują rocznicę czerwca 1989 na przeciwległych krańcach Polski. Nie po to, by włączyć cały kraj w świętowanie, ale żeby być jak najdalej od siebie. Instytut Solidarności spiera się z „Solidarnością” o moralne prawo do sztandaru i nazwy, które najchętniej zamknąłby w muzealnej gablocie. A legendarny przywódca „Solidarności” już bez zahamowań trąbi, że to właśnie on obalił komunizm. Jednoosobowo! Jakby owe miliony szeregowych członków NSZZ „Solidarność”, setki zamordowanych i tysiące więzionych to byli wyłącznie statyści. Naród nie ma więc czego świętować.

Nasza historia obfituje w zwycięstwa, po których nie ma już dzisiaj powodu ani do świętowania ani do dumy. Dlatego najlepiej wychodzi nam świętowanie własnych klęsk, oczywiście niezawinionych. Niewiele przecież brakowało, aby nawet wielkie zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej 1920r., zaliczanej do 18 najważniejszych bitew w historii świata, zostało zadeptane w konflikcie o wyłączne prawo do laurów. Zwycięzców po fakcie było wielu i każdy jedyny: Piłsudski, Rozwadowski Haller, Sikorski, Sosnkowski, a nawet Francuz Weygand? Na szczęście lud i prosty żołnierz wiedział swoje. I nazwał to wydarzenie „Cudem nad Wisłą”, przypisując nieprawdopodobne zwycięstwo Bogu i Matce Chrystusowej. Może dlatego mamy jeszcze co 15 sierpnia świętować.

Aby nie zadeptać w animozjach o laury zwycięstwa za dużego jak na ludzkie zasługi, trzeba umieć powtórzyć za zwycięskim Janem III Sobieskim jego słowa spod Wiednia: Venimus, vidimus, Deus vicit! Dlatego wobec targających Polską i Europą konfliktów o zasługi w obalaniu komunizmu ubiegłoroczny pomysł abp. Kazimierza Nycza, aby w każdą pierwszą niedzielę czerwca dziękować Bogu za wolność i za pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny, od których się wszystko zaczęło, jest szczególnie cenny. Oby tylko wielcy i mali bohaterowie ostatnich 30 lat potrafili złożyć swoje zasługi na ołtarzu Opatrzności i uznać, że to Bóg zwyciężył. To chyba jedyna droga, aby dziedzictwo ostatniego trzydziestolecia zaczęło nas łączyć, a nie dzielić.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama