Z Maciejem Płażyńskim, niezależnym senatorem, rozmawia Irena Świerdzewska
Czy można dziś mówić o etosie „Solidarności”?
Obecnie to pojęcie funkcjonuje bardziej jako hasło niż jako realna przesłanka programowa. Wśród rządzących, poza historycznym odwoływaniem się i przypisywania sobie etosu solidarności nie widzę faktycznej refleksji i wprowadzania go w praktykę.
Między PO i PiS trwa przepychanka i przywłaszczanie sobie dziedzictwa „Solidarności”. Czy dzisiaj tamta „Solidarność” jeszcze istnieje?
Oczywiście, choć nie taka sama. Dziś to Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”, jest nadal właścicielem tej marki. I dalej ma prawo mówić, że jest „Solidarnością”. Politycy, odwołując się do etosu „Solidarności” czy powołując się na solidarnościowe korzenie, często przesadzają, bo wielu z nich tym etosem „Solidarności” w rzeczywistości nie było aż tak zafascynowanych. Ale fakt ten świadczy również o żywotności tego pojęcia. Wciąż jest ono dobrze odbierane przez społeczeństwo. Można powiedzieć, że jest to zwycięstwo idei. Po latach znowu główne siły polityczne, przynajmniej nie lewicowe, ciągle chętnie do niej się odwołują. Jakkolwiek, poza odwołaniem realizacja ideałów „Solidarności” jest słaba.
Z jednej strony odwołania do postsolidarnościowych korzeni, a z drugiej koalicje z postkomunistami. Realizm czy bezideowość?
To są dwie różne kwestie: solidarność jako idea i odwoływanie się do korzeni „Solidarności”. W latach 80. podział był bardzo prosty: byli komuniści i cała reszta. Ci ostatni stworzyli obóz „Solidarności”. Ale trudno powiedzieć, by liberałowie byli spadkobiercami solidarności jako idei społecznej. Bo liberalizm jest nastawieniem na egoizm i indywidualność. W związku z tym Donald Tusk i jego koledzy ze środowiska Kongresu Liberalno-Demokratycznego mogą mówić, że historycznie byli częścią obozu „Solidarności”, ale ideowo nigdy w tej „Solidarności” nie byli. Nie byli zwolennikami takiego modelu społecznego, jaki się wiązał z praktyczną solidarnością, ani też nie patrzyli życzliwym okiem na potęgę „Solidarności” jako związku zawodowego.
Teraz poza historyczną kwestią nie ma sensu robienie wspólnego obozu, bo nie mogą w nim razem znaleźć się ludzie mówiący, że główną ideą rozwoju społecznego jest solidarność i ci deklarujący, że główną ideą jest liberalizm czy indywidualizm. W poszukiwaniu wspólnotowości życia społecznego bliżej jest, gdyby patrzeć na obecne siły polityczne, PiS-owi i PSL-owi niż i PiS-owi i PO. Rdzeń Platformy jest dzisiaj liberalny.
Ale Pan też współtworzył Platformę. Gdzie zatem tkwi przyczyna jej odejścia od etosu „Solidarności”?
Wygrali liberałowie i narzucili pewien sposób patrzenia na gospodarkę i na społeczeństwo. Zwyciężyło hasło, że każdy jest sam kowalem swojego losu. Zapomniano o tym, że ludzie żyją w społeczeństwie i wspólnotowość jest istotą poczucia bezpieczeństwa. Odsunięto zasadę, że indywidualizm musi być jednak korygowany poczuciem solidarności i współodpowiedzialności za społeczności lokalne, za rodzinę, mimo że żyjemy sami dla siebie. „Solidarność” jako pojęcie była niezwykle ważna, ale potem okazało się, że w kraju złaknionym wszelkiego bogactwa, tęskniło się za jak największym liberalizmem. Myślę tu o środowiskach opiniotwórczych, które narzucały taką ideę choćby poprzez media.
NSZZ „Solidarność” ogłosił rok 2009 Rokiem Niepodległości i Solidarności. Czy widać, że coś zrobiono, aby powrócić do chlubnych tradycji?
„Solidarność” nie jest już dzisiaj siłą polityczną. Mówimy o związku zawodowym, który dzisiaj ma zdecydowanie mniejszy wpływ na nasze życie społeczne niż dawniej. Dlatego trudno go rozliczać, na ile te hasła uda się przenieść na praktykę publiczną. Jestem przekonany, że w dalszym ciągu, a może szczególnie na czas kryzysu, „Solidarność” ma przyszłość. Doktryna neoliberalizmu, która napędzała Europę w ostatnich kilkudziesięciu latach, w XXI wieku zbankrutowała, okazując niewydolność w rozwiązywaniu problemów społecznych. A w Polsce ciągle ona funkcjonuje.
opr. aw/aw