Tu powódź nie skończyła się wraz z pokazywanymi w telewizji obrazami
"Idziemy" nr 31/2010
Tu powódź nie skończyła się wraz z pokazywanymi w telewizji obrazami. W niektórych domach wciąż stoi woda. Tam, gdzie już jej nie ma, odsłoniła tylko skalę zniszczeń.
Przy wjeździe do Sandomierza od strony Tarnobrzega turystów wita duża tablica z napisem: „Kolorowe miasto”. Dziś wygląda na ponury żart. Już z daleka czuć specyficzny zapach szlamu, z bliska widać szarobure obrazy, jak fotografie w sepii. Drzewa i krzewy zamieniły się w brązowe posągi na spękanej ziemi, która zapada się pod stopami. Drogę do niektórych domów tworzą strużki zboża, które woda wymyła gdzieś ze spichlerzy. Najbardziej jednak przerażający widok to domy, na których ktoś jakby narysował linię destrukcji. Im bliżej rzek, tym bardziej podnosi się ona do góry, sięgając czasem komina. Pod oknami piętrzą się sterty mebli, ubrań i artykułów gospodarstwa domowego, pokryte grubą warstwą mułu. Wyludnione ulice, opuszczone domy i głęboka cisza tworzą dzisiaj obraz dolnej części Sandomierza.
Parafia Matki Bożej Królowej Polski i św. Jana Kantego, kilkaset metrów od Wisły. Linia na białej elewacji kościoła sięga jakichś 2,5 metra. Dolny kościół był do niedawna całkowicie wypełniony wodą. Wyniesiono tylko obraz patrona: Jan Kanty, oparty o ścianę, suszy się na słońcu i obserwuje postępy prac.
– Wszyscy myślą, że jak powódź się skończyła, to problem minął. A teraz jest właśnie najwięcej pracy. Zabraliśmy się za wybieranie gęstego szlamu z podłogi. Nagarniamy go do wiader, przenosimy do taczek i zlewamy do dołu. Wygląda to makabrycznie, a cuchnie jeszcze gorzej – mówi siedemnastoletnia Małgorzata Śliwa. – Mieszkam po drugiej stronie Wisły, nam się nic nie stało, i dlatego przyszłam pomagać. Kiedy byłam w podstawówce, też pracowałam na zalanych terenach, ale wtedy było dużo więcej rąk do pracy. Dziś jest nas 17 osób.
– Nie mieliśmy prawa ściągać tu naszych parafian, którzy potracili cały swój dobytek i są zajęci ratowaniem tego, co jeszcze da się uratować. Pomagają nam więc osoby, których nieszczęście nie dotknęło bezpośrednio. Zachęcamy do pomocy, bo przecież kościół to nasza wspólna sprawa – mówi wikariusz, ks. Marian Bolesta.
Pierwsza fala przeszła 19 maja. Zalała kościół i plebanię. Kiedy parafianie wraz z księżmi zaczęli je powoli porządkować, przyszła druga fala, która była o 30 cm niższa, ale przyniosła podwójne zniszczenia. Kiedy woda opadła – jakieś dwa tygodnie temu – i czekali, żeby trochę przeschło, przyszła ulewa i od nowa wszystko pozalewała. – Stwierdziliśmy, że nie będziemy już dłużej czekać – mówi ks. Bolesta. – Mnie tu nie było, kiedy zaczęła się powódź. Jestem na parafii dopiero od 1 lipca i zostałem przeniesiony do usuwania skutków powodzi
– Tutaj wszystko było drogocenne dlatego, że zrobione wysiłkiem ludzi – mówi proboszcz, ks. Jan Młynarczyk, który budował ten kościół przez kilka lat. Spotkał go chyba największy dramat, bo teraz, kiedy mógłby odpocząć, wszystko zabrała woda. – Najbardziej potrzeba nam chyba wewnętrznego pokoju, żeby ludzie jakoś się otrząsnęli i zjednoczyli, bo w jedności siła – stwierdza. – W pojedynkę nie zrobimy nic.
Dom państwa Szylerów. Pozioma linia sięga do wysokości 3,5 metra. Tynk jest skuty do cegieł, a wyniesione meble suszą się na balkonie tylko „z sentymentu”, bo nic nie udało się uratować.
– To była środa, 19 maja. Rano pojechałem po zakupy i zatankować samochód. Słuchałem radia, mówili że woda idzie, ale zrozumiałem, że w kierunku Tarnobrzega – wspomina Piotr Szyler. – Byłem na stacji o 7 rano, pan ze straży miejskiej szeptem poprosił sprzedawcę o rozmowę z kierownikiem zmiany, bo stację trzeba zamknąć. „Bo tu zaraz będzie woda” – mówił. Nie mogłem w to uwierzyć, ale kiedy dojechałem do domu i wbiegłem na balkon, w oddali ludzie pędzili już po kolana w wodzie, a w naszym kierunku zmierzała brązowa fala błota. Niektórych sąsiadów obudziła woda wdzierająca się do domu. Nie wiem, czy ktoś celowo nam nie powiedział, bo bał się, że powstanie panika, ale nikt z nas nic nie wiedział. Moich rodziców, którzy mieszkają cztery domy dalej, woda przegnała na strych i uwięziła na dwa dni.
– Żadnego alarmu, żadnych elementarnych działań, żeby nas ostrzec albo ewakuować. Tak jakby zapomnieli, że żyjemy. Może inaczej udałoby się uratować te pięć osób, które utonęły w naszej okolicy – mówi żona pana Piotra.
– Koło naszego domu szedł jakiś starszy człowiek z zakupami, woda podeszła go od tyłu, przewróciła i nikt go już więcej nie zobaczył – relacjonuje córka państwa Szylerów, Katarzyna, studentka. Przyjechali z bratem od razu, żeby pomagać.
– W Sokolnikach albo w Trześniówce było jeszcze gorzej, bo wał przerwało, kiedy nadchodził zmierzch – opowiada Piotr Szyler. – Ludzie nie zdążyli uratować ani siebie, ani zwierząt. Potopili się we własnych domach. Ratownicy zdejmowali helikopterami ludzi z dachów, drzew albo gdzie tam zdążyli uciec. Jednemu człowiekowi rozerwało dom, drugiemu potopiło całe bydło. Zalało ich drugi raz w ciągu dziewięciu lat.
– U nas to też była chwila – przerywa Anna Szyler. – W ciągu 2 godzin dom został zalany do wysokości 3,5 m, fala przeszła w ciągu kilku minut. Nurt był tak silny, że dom obmywało dookoła, a kiedy kilka dni później chcieliśmy sprawdzić stan ścian, to łódką przepłynęliśmy ponad ogrodzeniem i zacumowaliśmy przy oknie kuchni na pierwszym piętrze. Przez kilka dni mieszkaliśmy u teściów w Tarnobrzegu, 12 km stąd, ale żeby się tu dostać, musieliśmy jechać objazdami 70 km.
– Wszystko przez dziurę w wale, 300-metrową. Była na granicy dwóch powiatów, ale czyja była? Teraz już wiadomo: wszystkich. Ktoś ostatnio zażartował, że gdyby tę dziurę zapełnić złotem, to straty byłyby mniejsze, i chyba coś w tym jest – dopowiada Kasia
– Pierwsze wejście do domu to był szok – opowiada Piotr Szyler. – Wpłynąłem tu, kiedy woda była jeszcze wysoko. Parkiet wysadziło nad parapety, łóżka pływały, szafki tonęły na korytarzu. Gdybyśmy wiedzieli chociaż chwilę wcześniej, to sprzęt elektroniczny, ubrania, książki albo chociaż zdjęcia i dokumenty moglibyśmy wynieść na drugie piętro. A tak nie mamy nawet co na siebie włożyć – 25 lat małżeńskiego dorobku skasowane w dwie godziny!
Z pomocą pospieszyło wiele osób. Najpierw szła pomoc tylko materialna, teraz coraz częściej przyjeżdżają ludzie do pracy. Biura Caritas z całej Polski organizują kilkudniowe wyjazdy dla chętnych do pomocy. Z diecezji warszawsko-praskiej wyjechały kolejno dwie ekipy po około 20 osób. – Najczęściej są to młodzi ludzie, w wieku 20-30, lat, ale mamy też pana siedemdziesięciopięcioletniego – mówi Katarzyna Wlazło, koordynatorka z legionowskiego oddziału Caritas. – Do pracy wyjeżdżamy o godz. 9, kończymy około 16, i już czuć zmęczenie. Każdy wie, po co przyjechał. Te trzy dni, bo tyle trwa jeden wyjazd, to może nie jest dużo, ale każda pomoc daje efekty. Tutaj wszędzie jest coś do zrobienia. Aż trudno sobie wyobrazić, kiedy życie wróci tu do normalności.
Ochotnicy codziennie są rozwożeni do domów, aby zdzierać podłogi, zrywać tynki, wynosić meble i wspierać powodzian w ich codziennej mrówczej pracy. – Większość mieszkańców na początku była bardzo zrezygnowana, mówili, że to i tak nie ma sensu, ale w miarę jak pomoc przychodziła, nadzieja wracała – podkreśla Katarzyna Wlazło. – Spotykamy się z niezwykłymi historiami. Poznaliśmy rodzinę, która dzień w dzień pomagała przy sprzątaniu domów. Mieszkała kątem u sióstr zakonnych. Dzieciaki, z których najstarszy chłopiec miał 12 lat, z wielkim zaangażowaniem pomagały dorosłym. Myśleliśmy, że są jakoś spokrewnieni z powodzianami, ale okazało się, że przyjechali tu z Katowic „na wakacje”.
Na ulicach wciąż można zobaczyć wozy strażackie. – Zbieramy wodę z rowów i pompujemy ją za wał, 200-300 metrów dalej, żeby nie podchodziła już do piwnic i domów. Wtedy spadnie też poziom wód gruntowych i wszystko zacznie schnąć szybciej – mówi strażak Adam Szablan. – Dużo się już zmieniło. Dwa-trzy tygodnie temu obraz był tragiczny, nie wiem do czego to porównać. Teraz powoli wychodzi świeża trawa.
– Ja jestem z jednostki staży pożarnej z Jarosławia. Zaczęliśmy od worów, żeby wzmacniać wały, później jak wały się przerwały, byliśmy na łodziach. Obstawialiśmy Sielec, Zakrzew, Wielowieś. Przerażała mnie ta ilość wody. Bo to była równina i woda aż po horyzont. Jak się przepływało, to u niektórych tylko dach albo komin wystawał. Kiedy woda zeszła, chodziło się od domu do domu i wypompowywało ją do zbiorników. Na koniec trzeba było jeszcze pomóc wynosić meble i parkiety, zrywać ocieplenie. Pracujemy tak na pełnych obrotach już od dwóch miesięcy. Chcielibyśmy, żeby to się skończyło, bo czuć już ogromne zmęczenie – opowiada strażak. – Dziwiłem się tym ludziom, bo po różnych miejscach się jeździ, ale ci naprawdę zachowywali spokój. A teraz pracują jak mrówki, którym ktoś nadepnął na mrowisko
– Czasem się tu gubię. Bo poznałem teren, kiedy było tu jedno wielkie morze. A teraz jest Wisła, potem San i dalej lokalne rzeczki. Dziś to potoczki, a wały jak przy jakiejś wielkiej rzece. Ale wtedy woda przelewała się z jednej rzeki do drugiej, a pośrodku był Sandomierz – dodaje jeszcze Adam Szablan.
Chciałam pokazać sytuację po powodzi. Ale tych zniszczeń – jak mówią świadkowie i poszkodowani – nie da opisać słowami. Najlepiej więc przyjechać, zobaczyć i pomóc tym, których nawet w takiej sytuacji nadzieja nie opuściła.
opr. aś/aś