Płakali z płaczącymi

Ludzie wręcz przybiegali z prośbą o modlitwę, żeby prędko wyciszyć ból

"Idziemy" nr 15/2011

Monika Odrobińska

PŁAKALI Z PŁĄCZĄCYMI

KAPELAN POŚRÓD TRAGEDII. RAZEM SZUKALIŚMY BOGA

W trudnych chwilach tragedii pod Smoleńskiem kapłani otoczyli rodziny zmarłych modlitwą i duchowym wsparciem. Tę pomoc okazują im do dziś.

Kiedy 10 kwietnia 2010 roku runął prezydencki samolot, „życie i serca rodzin rozbiły się na tysiąc kawałków” – powiedziała Ewa Komorowska, wdowa po Stanisławie Komorowskim, który był podsekretarzem stanu w MON. Jak te okruchy poskładać w całość? Z pewnością trzeba czasu. I modlitwy. W ogromnym bólu rodziny instynktownie szukały wsparcia duchowego. Księża trwali przy nich przez cały czas. Byli świadkami buntu, rezygnacji, ale i aktów zawierzenia. Oraz nawrócenia.

KILKUNASTOGODZINNA SPOWIEDŹ

Nazajutrz po katastrofie kilku księży z ordynariatu polowego zostało oddelegowanych do Moskwy, by towarzyszyć rodzinom przy identyfikacji zwłok najbliższych. Minęło zaledwie kilkadziesiąt godzin od tragedii, a żony, mężowie, dzieci czy rodzice mieli stawić czoła tej rozdzierającej serce czynności. „Niepozbierane” były nie tylko rodziny – to był szok dla wszystkich, także dla tych, którzy zasiedli w sztabach mających nadzorować przebieg rozpoznawania ciał.

– Kiedy 12 kwietnia, zaraz po przylocie do Moskwy, zebrało się 200 osób, w tym psychologowie, członkowie rządowego centrum bezpieczeństwa, księża, nikt nie był w stanie słuchać ministra Millera. Panował harmider. Wtedy minister poprosił o modlitwę za zmarłych, za ich bliskich i za terapeutów. Dopiero zapanowało wyciszenie. Następnego dnia spotkanie od razu zaczęliśmy od modlitwy. To było typowe natchnienie Ducha Świętego – wspomina ks. kpt. Wiesław Kondraciuk, kapelan Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej w Białymstoku.

– Było nas trzech kapelanów wojskowych – opowiada ks. ppłk Andrzej Jakubiak, proboszcz parafii wojskowej Krzyża Świętego w Żarach, a w trudnych dniach kwietnia kapelan Drugiej Mazowieckiej Brygady Saperów w Kazuniu. – To było wybraństwo losu, że mogłem być z rodzinami, płakać razem z nimi. Jako kapłan z 30-letnim stażem dostałem potwierdzenie, że warto być księdzem, że jestem potrzebny. To była kilkunastogodzinna spowiedź. To były nawrócenia. Blisko Boga byli nawet ci, którzy wcześniej wiary nie deklarowali. Odprawiałem Msze Święte w prosektorium i w hotelu, gdzie były kaplice otwarte całą dobę. Przychylność Rosjan była tak wielka, że pozwoliliby mi wtedy rozstawić ołtarz nawet na Placu Czerwonym! Myślę, że dla nich to także była wielka katecheza. Zapewnili rodzinom intymność, wydzielając w prosektorium 400-metrową „tamę”, przez którą nie mógł przedrzeć się nikt niepożądany, a poranieni ludzie mogli w spokoju przeżywać żałobę. Czuję ogromną wdzięczność dla polskich salezjanów z Moskwy, dla tamtejszych polskich sióstr zakonnych – bez ich pomocy nie dalibyśmy rady.

Pierwsze, co towarzyszyło spotkaniom z rodzinami, to była modlitwa. – Modliliśmy się zaraz po przylocie do Moskwy – opowiada ks. Kondraciuk. – Potem rodziny potrzebowały wysłuchania: mówiły o zmarłych, o więziach emocjonalnych, które ich łączyły. Wreszcie przyszło najtrudniejsze – przeżycia towarzyszące identyfikacji zwłok bliskich. I wtedy padały pytania: „Gdzie był Bóg?”. Razem Go szukaliśmy. Rodziny czuły potrzebę wykrzyczenia Mu pretensji. Następnie przychodził żal za osobą, której zabrakło. W końcu pojawiała się refleksja: przed nami życie; możemy kontynuować dobro zaczęte przez zmarłych. I na koniec prośba o ich pomoc.

– Zanim do prosektorium weszła rodzina, wchodziłem do niej sam i oglądałem zwłoki – mówi ks. Jakubiak. – Wychodząc, uspokajałem członków rodziny: rozpoznacie na pewno. Czuli uspokojenie. A potem w kaplicy długo płakali przed Najświętszym Sakramentem.

Księża modlili się przy każdym ciele złożonym do trumny. Niezależnie czy była przy tym rodzina, czy nie. Bo niektóre rodziny wyjeżdżały zaraz po rozpoznaniu. – Kropiliśmy ciała wodą święconą, wkładaliśmy różaniec i obrazek Jezusa Miłosiernego pod jedwabny całun, w który ciało było owinięte. Odprawialiśmy pierwszą stację nabożeństwa pogrzebowego – jak przy nawiedzeniu zmarłego w domu. Po odmówieniu modlitwy trumny były lutowane. Takie pożegnanie to dla rodziny wstęp do zaakceptowania bolesnej sytuacji – przyznaje ks. Jakubiak.

Ksiądz Jakubiak rozpoznał ciało biskupa polowego po pierścieniu. – To był specjalny pierścień, który biskup zakładał tylko w czasie podróży na Wschód: z wizerunkiem Matki Bożej Kozielskiej. Udało mi się go odzyskać, jest teraz w Muzeum Ordynariatu Polowego. To nasza relikwia.

RÓŻANIEC NA CIERPIENIE

Kolejnym etapem pożegnania bliskich, którzy zginęli pod Smoleńskiem, było spotkanie modlitewne na Torwarze. W drodze z Okęcia zmarłych żegnały tysiące warszawiaków. Przy trumnach w hali Torwaru przebywały już tylko rodziny. – Towarzyszyły im delegacje z miejsc pracy, stowarzyszeń, znajomi. Naszym zadaniem było się modlić – wspomina ks. Marek Kruszewski. – Modliliśmy się także razem z psychologami i terapeutami. Szli wtedy do rodzin w spokoju i skupieniu. Siostry i księża zatrzymywali się przy każdej trumnie i zostawali na modlitwie. Dawali rodzinom poczucie, że nie są same. Że ktoś się z nimi solidaryzuje, przeżywa i służy im wsparciem.

Ludzie wręcz przybiegali z prośbą o modlitwę, żeby prędko wyciszyć ból

– Ludzie wręcz przybiegali z prośbą o modlitwę – opowiada ks. płk Mariusz Śliwiński, organizator obsługi duszpasterskiej na Torwarze. – Tak jak najbliżsi Stefana Melaka, którzy ciągnęli mnie za rękaw: „Szybko, szybko, chodź, módl się, szybko”. Żeby prędko wyciszyć ból. Potrzebowali ciepłych słów. Ale mówić nie trzeba było dużo. Tylko Różańcem zagłuszaliśmy cierpienie. Odmawialiśmy Ojcze nasz, Pod Twoją obronę. Kiedy pytałem, czy rodziny chcą odmówić Koronkę czy Różaniec, zawsze się w te modlitwy włączały. Msze Święte odprawialiśmy cicho. Nie chcieliśmy się narzucać tym, którzy ból pragnęli przeżywać w ciszy ani osobom innego wyznania. Celebrowaliśmy kilka Mszy dziennie.

Ksiądz Kruszewski wspomina, że rodziny najczęściej chciały rozmawiać o sensie tego, co się wydarzyło. – Kiedy ludzie pytali: „dlaczego?”, mówiłem, że to Pan Bóg musi udzielić im tej odpowiedzi. I że muszą na nią cierpliwie czekać. Gdyby nie te chwile, nigdy nie doświadczyliby modlitwy całego narodu w ich intencji.

– W hali Torwaru rodziny po raz pierwszy w większym gronie spotkały się przy trumnie. Ludzie mogli fizycznie pożegnać bliskich. Niezwykły był widok rodziny Putrów: siedmioro dzieci obsiadło trumnę, przytulając się do niej niczym kurczęta do matki – mówi ks. Śliwiński.

Atmosferę, jaka panowała na Torwarze, ks. Kruszewski określa jako ciszę zapełnioną modlitwą – jak na cmentarzu. – Była to atmosfera przejęcia i współczucia.

PRZYTULANIE WRAKU

Pół roku od tragedii pod Smoleńskiem rodziny były gotowe dokończyć podróż i misję bliskich, którzy zginęli w trakcie jej wypełniania. – Pojechało większość rodzin, o różnych poglądach politycznych, złączonych potrzebą szczególnego pielgrzymiego szlaku – mówi ks. Piotr Krakowiak, Krajowy Duszpasterz Hospicjów, a z wykształcenia psycholog, zawodowo zajmujący się towarzyszeniem w żałobie. – Moją rolą było stać dyskretnie z tyłu, razem z innymi psychologami i psychiatrami. Na początku pomocy nie trzeba było dużo. Ale już przy wraku samolotu czy przy drzewie, o które zawadził on skrzydłem, coraz więcej osób podchodziło i mówiło, co czuje. Nasza pomoc stała się najbardziej potrzebna pod koniec podróży, gdy jeden z naszych samolotów miał awarię w Witebsku. Została z nami Anna Komorowska i zapewniała, że cała pielgrzymka wróci bezpiecznie do domu. To były cenne godziny głębokich rozmów i spotkań. A także czas na mszę katolicką, bo w Smoleńsku odprawiona została msza ekumeniczna. Celebrowaliśmy ją na postsowieckim aerodromie z radzieckimi symbolami. Msza podsumowała ten trudny dzień i zbliżyła nas do siebie.

Ks. Krakowiak podkreśla, że na początku bliscy zmarłych czują potrzebę bycia wysłuchanym. – Można parafrazować słowa wypowiadana w bólu, by pomóc tę wypowiedź usystematyzować. Należy unikać sloganów, które cisną się na usta, często w dobrej wierze. Nie można przecież powiedzieć matce, która w katastrofie straciła syna, że ma przecież jeszcze dwoje wspaniałych dzieci. Po wyrzuceniu z siebie bólu rodziny zmarłych godzą się na łzy. A z czasem przychodzi zgoda także na śmiech.

Podczas pielgrzymki do Smoleńska i Katynia rodziny podkreślały, że muszą karmić swoje serca pamięcią o nich i miłością, wtedy te serca będą mogły się odnowić. – Rodziny chciały wrócić na miejsce tragedii – mówi ks. Piotr Krakowiak. – Ludzie dotykali wraku, przytulali się do niego, kręcili głowami z niedowierzaniem, płakali, wtykali kartki w drzewa, śpiewali psalmy. Pojechali do Katynia, by w imieniu zmarłych bliskich złożyć kwiaty. Ewa Solska – wdowa po Leszku Solskim (pamiętnik jego ojca posłużył Andrzejowi Wajdzie za kanwę filmu „Katyń”) – kupiła nawet takie same kwiaty, w tej samej kwiaciarni, co jej mąż przed 10 kwietnia. Złożyła je za niego na grobie bliskich, do których leciał. Dla wielu wizyta w Smoleńsku była formą pożegnania.

Nie ma dnia bez wiadomości o Smoleńsku. – Te rodziny ciągle to boli – przyznaje ks. Piotr Krakowiak. – Nie mogą godnie przeżyć żałoby, bo jest to żałoba publiczna. A to uniemożliwia spojrzenie w przyszłość. Ja zamiast śledzić różne dociekania prawdy, często po prostu modlę się za nich.

To było wybraństwo losu, że mogłem być z rodzinami ofiar, płakać razem z nimi

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama