Dwadzieścia dwie godziny Baracka Obamy w Warszawie. Zmiany?
"Idziemy" nr 23/2011
Dwadzieścia dwie godziny Baracka Obamy w Warszawie nie oznaczają radykalnej zmiany w relacjach Polski z największym mocarstwem świata. Kontekst pozostaje ten sam: uwikłani w Afganistanie, zmartwieni Iranem i Koreą Północną Amerykanie zrobią wiele, by utrzymać poprawne relacje z Moskwą. Innymi słowy: nie zrobią niczego, co byłoby ważne dla Warszawy, a czemu sprzeciwiałaby się Rosja. Obama zbyt wiele zainwestował w słynny „reset” rosyjsko-amerykański. Obama to nie Bush.
Mimo wszystko ta wizyta ma bardzo duże znaczenie; niemal dwa dni z sześciu spędzonych w Europie prezydent Stanów Zjednoczonych poświęcił Polsce. W czasie swojej wizyty na starym kontynencie pominął takie regionalne potęgi jak choćby Niemcy. Przyjechał do Warszawy. I nie uczynił tego ze względu na nasze znaczenie czy też naszą politykę zagraniczną. W realnym boju dyplomatycznym pozbyliśmy się już najważniejszych kart: przywódczej roli w regionie, kontyngentu w Iraku, wpływów na Wschodzie. Obama przyjechał nie ze względu na to, kim jesteśmy, ale kim możemy być. Czy złożył nam poważną ofertę powrotu do obustronnego sojuszu sprzed kilku lat? A może tylko sondował klimat? W każdym razie, nie można wykluczyć, że amerykańska oferta komplikuje plany obecnym władzom Polski, które w sferze międzynarodowej postawiły na współpracę z Niemcami oraz bliską współpracę z Rosją.
Warto zwrócić uwagę na postawę Prawa i Sprawiedliwości wobec tej wizyty. Znana z polemicznego zacięcia była szefowa MSZ Anna Fotyga powstrzymała się przed reagowaniem na ewidentne zaczepki prezydenckiego ministra Romana Kuźniara, który nazwał poprzedni rząd „jeleniami” podlizującymi się Stanom Zjednoczonym. Jarosław Kaczyński z kolei nie tylko przełamał własny bojkot Pałacu Prezydenckiego, ale także po raz pierwszy używał sformułowania „prezydent Komorowski”, do tej pory mówił „pan Komorowski”. Z okazji tak ważnej wizyty PiS nie mógł pozwolić sobie na kontynuowanie ostrego kursu posmoleńskiego. Widać też, że obecna opozycja szuka kontaktu z Amerykanami na wypadek przejęcia władzy. Sojusz z USA – nawet kosztem narażenia własnej dumy – to jedyny sposób na wyrwanie się z tradycyjnej pułapki geopolitycznej. Przy potędze naszych sąsiadów musimy szukać porozumienia z innymi potęgami.
Obama spotkał się z rodzinami wojskowych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Spotkanie trwało ledwie kilkanaście minut. Jasne, że krótko. Jasne, że powinien spotkać się ze wszystkimi rodzinami. Mimo wszystko jednak gest amerykańskiego prezydenta zasługuje na uznanie i wdzięczność. Przy stosunku naszych władz do tragedii smoleńskiej można domniemywać, że polska dyplomacja nie nakłaniała Obamy do tego typu działań. Można powiedzieć, że prezydent USA wykazał więcej zrozumienia dla skali tej tragedii niż władze Rzeczypospolitej, które wciąż są dumne ze sprawnego przejęcia pełni władzy.
Polskie media nie ukrywały zachwytu rozmachem orszaku prezydenta USA, w tym wręcz pedantyczną dbałością o bezpieczeństwo. Amerykańskie i polskie służby sprawdzały dosłownie każdą kratkę ściekową. Mają rację ci komentatorzy, którzy porównują skalę zabezpieczeń z nadzwyczaj skromną opieką, której doświadczył w Smoleńsku śp. Lech Kaczyński. A już na zwykły brak wyczucia zakrawa fakt, że wśród komentujących – z uznaniem – amerykańskie działania w sferze bezpieczeństwa byli dowódcy polskiego Biura Ochrony Rządu. Tego samego, które po tragedii smoleńskiej nie miało sobie nic do zarzucenia.
opr. aś/aś