Bilans dziesięciolecia

Oprócz bilansu 10 lat naszego członkostwa w Unii Europejskiej powinniśmy zrobić bilans uczciwości naszych polityków, którzy właśnie zabiegają o nasze zaufanie

"Idziemy" nr 19/2014

Ks. Henryk Zieliński

Bilans dziesięciolecia

Oprócz bilansu 10 lat naszego członkostwa w Unii Europejskiej powinniśmy zrobić bilans uczciwości naszych polityków, którzy właśnie zabiegają o nasze zaufanie

Bilans dziesięciolecia

Kto dzisiaj jeszcze pamięta reklamy Unii Europejskiej, którymi przed dziesięciu laty karmiono nas w mediach? Czy nie było w nich tyle samo prawdy, co w obietnicach beztroskiej starości pod palmami, którymi byliśmy mamieni przy okazji zaprzepaszczonej właśnie reformy emerytalnej? Chodzi mi tylko o kwestie moralne, bo gospodarkę i politykę zostawiam innym.

W jednej z reklam zachęcających nas do głosowania za wstąpieniem do Unii wystąpił nawet ksiądz. Rządzący wówczas SLD poważnie się bowiem martwił o wynik głosowania w referendum akcesyjnym. Stąd szczególnie zabiegał o poparcie Kościoła katolickiego. W tym kontekście trudne do przecenienia okazały się słowa Jana Pawła II: „Od unii lubelskiej do Unii Europejskiej”, wypowiedziane do uczestników narodowej pielgrzymki do Rzymu dla uczczenia 25-lecia jego pontyfikatu w maju 2003 roku. Ze względu na urzędowy i osobisty autorytet Jana Pawła II ucinały one dyskusje wśród katolików nad sensem integracji naszego kraju ze strukturami unijnymi.

Jedynym problemem, jaki wówczas pozostał, była groźba ingerowania Unii w ważne dla nas kwestie moralne i kulturowe. Chodziło szczególnie o konstytucyjnie gwarantowaną ochronę życia od poczęcia do naturalnej śmierci oraz o obronę rodziny i małżeństwa definiowanego jako trwały związek jednego mężczyzny z jedną kobietą. Kościół oczekiwał w tej sprawie jasnego zapisu w traktacie akcesyjnym albo specjalnej klauzuli na wzór tej, którą wynegocjowały sobie choćby Irlandia czy Malta. Niestety, temat został całkowicie pominięty w negocjacjach i w samym dokumencie. Dopiero wobec obaw o wynik referendum rząd SLD dołączył do traktatu jednostronną deklarację o pierwszeństwie w sprawach moralnych i kulturowych prawa polskiego przed prawem unijnym. Był to jednak gest wyłącznie na użytek propagandy wewnętrznej, ponieważ taka deklaracja nie ma żadnej mocy prawnej. Zresztą dalszy rozwój wypadków potwierdza, że rządzącej wówczas lewicy bynajmniej nie zależało i nie zależy na wiążącej mocy tego zapisu.

Zamiast prawdziwych gwarancji prawnych zaserwowano nam wspominaną już reklamę z udziałem prawdziwego księdza. Ksiądz był szczerze przekonany, że bierze udział w programie informacyjnym. Wszystko odbyło się zgodnie z prawem, które wymaga, aby ksiądz na współpracę z mediami miał zgodę swojego biskupa, podobnie jak musi mieć specjalną delegację do uczenia religii w szkole czy duszpasterzowania w szpitalu. Zabrakło jednak fachowej wiedzy, aby odróżnić program informacyjny od reklamy. Ksiądz wygłosił więc zapisane w scenariuszu pytanie o wpływ integracji europejskiej na nasze prawodawstwo w sprawie aborcji, eutanazji i związków homoseksualnych, dalej był tłem do oświeconych zapewnień, że druga „Holandia” nam nie grozi, ponieważ UE nie wtrąca się w kwestie światopoglądowe. Dzisiaj nikt już pewnie nie chce wracać do tamtego spotu. I nikt jakoś wówczas, zwłaszcza po stronie lewicy, nie krytykował wyraźnego zaangażowania księdza w twardą politykę.

Nie znam ani jednego przypadku, by którykolwiek z polskich rządów w relacjach z Brukselą powoływał się na deklarację o wyższości prawa polskiego nad unijnym w kwestiach moralnych i kulturowych. Znam za to wiele przypadków, kiedy powoływanie się na jakieś zapisy europejskie było wytrychem dla wcielania w życie dziwnych projektów, do których wprowadzania nikt nas nie zmuszał. Tak było choćby z podpisaną przez nasz rząd tuż przed ostatnią długą majówką genderową Konwencją o przeciwdziałaniu i zapobieganiu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Nie jest ona, jak wielu myśli, dziełem Unii Europejskiej, tylko zupełnie innej struktury pod nazwą „Rada Europy”, do której należy także wiele państw pozaunijnych. I wcale nie musieliśmy jej podpisywać. Nie taka zatem Unia straszna, jak straszni są niekompetentni albo mający złą wolę nasi politycy i zmanipulowane przez nich społeczeństwo. Co innego, gdy chodzi o presję na legalizację aborcji czy prawną akceptację dla związków homoseksualnych, której to Unia wyraźnie się od nas domaga i na co głośno powołują się partie dążące do rewolucji obyczajowej. Jedną z nich jest partia byłego premiera, który robił dobrą minę, dołączając przed dziesięciu laty wspominaną deklarację.

Powszechne ostatnio robienie bilansu naszego dziesięciolecia w Unii nie powinno więc odwracać uwagi od potrzeby zrobienia bilansu uczciwości naszym politykom, którzy znowu właśnie zabiegają o nasze zaufanie.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama