Dlaczego społeczna skala oburzenia po świętokradztwie w teatrze jest być może większa niż wobec świętokradztwa, które może się zdarzać przy ołtarzach ze strony niegodnych kapłanów?
Dlaczego społeczna skala oburzenia po świętokradztwie w teatrze jest być może większa niż wobec świętokradztwa, które może się zdarzać przy ołtarzach ze strony niegodnych kapłanów?
Ma rację „Gazeta Wyborcza”, pisząc, że celebracja Eucharystii przez księdza żyjącego w grzechu ciężkim jest większym świętokradztwem niżeli te, które można zobaczyć w bluźnierczym spektaklu w warszawskim Teatrze Powszechnym. I na tym kończy się racja, a zaczyna manipulacja. Nie można bowiem mówić o współwinie świętokradztwa ze strony wiernych uczestniczących w liturgii celebrowanej przez kapłana, którego pozostawania w grzechu ciężkim nie są świadomi. Co innego, kiedy na duchownym ciąży ogłoszone zawieszenie go w czynnościach kapłańskich (suspensa) za sprzeniewierzenie się normom życia kapłańskiego. Świadomy udział w liturgii sprawowanej przez suspendowanego obciąża sumienia wszystkich jej uczestników. Podobnie sumienie biskupa tylko wtedy jest obciążone współwiną za świętokradztwo i zgorszenie popełniane przez księdza, gdy biskup jest świadom jego grzesznych nadużyć i odpowiednio na to nie reaguje. Grzech nie jest bowiem czymś akceptowanym ani tym bardziej zamierzonym w Kościele. Wielkopostne nabożeństwa wynagradzające za grzechy kapłanów są wyraźnym znakiem niezgody Kościoła na zło.
Dlaczego społeczna skala oburzenia po świętokradztwie w teatrze jest być może większa niż wobec świętokradztwa, które może się zdarzać przy ołtarzach ze strony niegodnych kapłanów? Właśnie z powodu owego zamierzenia świętokradztwa, wpisania go w scenariusz przedstawienia, nawet kosztem zafałszowania treści sztuki napisanej przez nieżyjącego już autora. Co więcej, to zamierzone świętokradztwo miało być siłą nośną miernego skądinąd przedstawienia. Jego reżyser jeszcze przed spektaklem nie ukrywał, że to, co się pojawi na scenie, jest dla niego tylko zapalnikiem, który ma wzniecić awanturę w mediach i życiu publicznym. Nie zależało mu na masowej widowni, ale na skandalu, który miał się odbić w szerszym kręgu, niż tylko w murach teatru. Już na kilka tygodni przed spektaklem przyszedł do naszej redakcji jakiś pracownik Teatru Powszechnego, anonimowo i jakoby poufnie informując nas o planowanym przedstawieniu i o jego skandalicznej treści. Wyraźnie oczekiwał, że informacji tej poświęcimy miejsce na łamach. Była to szyta grubymi nićmi prowokacja.
Reżyser bluźnierczego spektaklu mógł sobie na wywołanie skandalu pozwolić, ponieważ został do tego zaangażowany jako znany skandalista przez dyrekcję teatru, którą według nietajnego już klucza mianowały władze Warszawy. Bo to im podlega Teatr Powszechny. O tym nieznośnym kluczu w Powszechnym mówiła i pisała choćby Joanna Szczepkowska. Na łamach „Rzeczpospolitej” nie ukrywała, że ostracyzm, z jakim się spotkała w tym teatrze, był reakcją na jej brak akceptacji dla lobby homoseksualnego. Jeśli więc protesty przeciwko skandalicznym przedstawieniom gdziekolwiek miałyby sens, to przed siedzibą prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz na Placu Bankowym, a nie utrzymywanego przez nią z naszych pieniędzy teatru. Bo nie byłoby całego bajdurzenia o „wolności artystycznej” teatru, gdyby ten musiał się utrzymać ze sprzedaży biletów.
W tym samym czasie na ekrany polskich kin wszedł film Martina Scorsesego „Milczenie”. Temu akurat reżyserowi, znanemu choćby z „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, trudno odmówić kunsztu. W „Milczeniu” zderzył obraz umierających za wiarę w Chrystusa ubogich i prostych wieśniaków z obrazem bardziej od nich światłych, duchowo wyrobionych i humanistycznie wrażliwych jezuitów, którzy pod wpływem wyrafinowanej presji dostosowują się do realiów życia w buddyjskiej Japonii w epoce prześladowania chrześcijan. Trudno nawet powiedzieć, że porzucają wiarę. Raczej się od niej dystansują, ulegając religijnemu synkretyzmowi. Bóg w filmie Scorsesego, jeśli w ogóle istnieje, jest bogiem masońskim, w odniesieniu do którego nie ma znaczenia, czy będziemy nazywać go Jezusem, czy Buddą. Zresztą w filmie pojawia raz jako wewnętrzny głos ośmielający młodego zakonnika, aby nie wzdrygał się, kiedy prześladowcy każą mu podeptać wizerunek Chrystusa – bo to tylko wizerunek (w teatrze też profanuje się są „tylko” wizerunki i symbole). A jednak prześladowcom nie chodzi o wizerunek, dlatego żądają częstego ponawiania świętokradczego gestu, aż do osiągnięcia religijnej ambiwalencji. W filmie chrześcijaństwo nie jest religią uniwersalną, ale związaną z konkretną kulturą, a żadna prawda nie jest prawdą obiektywną. W tym kontekście nie tylko umieranie za Chrystusa, ale nawet głoszenie Go innym narodom traci sens.
Jeśli więc chrześcijaństwo ma rację bytu, to wyłącznie w wersji „bezobjawowej” – jak to określa abp Henryk Hoser SAC. I właśnie taką wiarę zdaje się gloryfikować ostatnia scena filmu. Dokładnie taką, jaką w swojej koncepcji społeczeństwa otwartego lansuje George Soros.
Jak wiosenne przebiśniegi pojawia się w tym klimacie film „Chata” na podstawie bestselerowej powieści W. Paula Younga. Nie jest to wykład katolickiej dogmatyki, ale swego rodzaju przypowieść – baśń o Bogu w Trójcy Jedynym, który jest blisko człowieka nawet wtedy, gdy Go nie zauważamy i gdy zdaje się, że wszystko jest przeciwko nam. Bóg jest tu wręcz namacalny, objawiający się w ludzkich postaciach. Mimo ryzykownych parabol film pozwala odetchnąć nadprzyrodzonością, wskazuje na Tego, dzięki któremu wszystko nabiera sensu – nawet śmierć niewinnych. Jakże potrzebny to oddech na Wielki Post. Bo największym problemem nas samych i współczesnego świata nie jest pojedynczy grzech, ani tym bardziej grzesznicy, którzy się nawracają. Największym problemem jest systematyczne usiłowanie eksmisji Boga.
"Idziemy" nr 10/2017
opr. ac/ac