Wydarzenia z sierpnia 1980 r. w Polsce były dla całego chyba świata niepojęte. Ekipie Edwarda Gierka nie udało się przekonać społeczeństwa że strajki są tylko „nieplanowanymi przestojami w pracy” wywołanymi przez grupę „warchołów”.
Wydarzenia z sierpnia 1980 r. w Polsce były dla całego chyba świata niepojęte. Ekipie Edwarda Gierka nie udało się przekonać społeczeństwa że strajki są tylko „nieplanowanymi przestojami w pracy” wywołanymi przez grupę „warchołów”. Zaczął się demontaż totalitarnego systemu, choć droga do sukcesu była jeszcze daleka.
Prymas Tysiąclecia zanotował pod datą 30 sierpnia 1980 r. coś, co wyrażało paradoksalność sytuacji: „Rząd robotniczy i partia robotnicza zostały pobite przez robotników”.
Kluczem do zmian stała się solidarność zamiast marksistowskiej alienacji. Rodziła się ona za bramą Stoczni Gdańskiej im. Lenina – wodza bolszewickiej rewolucji. W jednym szeregu przeciwko władzy stanęli suwnicowa Anna Walentynowicz, inżynier Andrzej Gwiazda, elektryk Lecha Wałęsa, historyk Bogdan Borusewicz i inni. Po drugiej stronie stoczniowej bramy ze strajkującymi jednoczyły się tysiące ludzi. Solidarnościowe strajki wybuchały w kilkuset największych zakładach pracy w Polsce. Powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, choć władze komunistyczne robiły wszystko, aby robotniczy bunt ograniczyć do samego tylko Gdańska. Coraz mniej realna stawała się interwencja ZSRR i innych krajów bloku wschodniego, na których bratnią pomoc mogli dotąd liczyć partyjni towarzysze. W Moskwie, która sama miała coraz więcej problemów, pamiętano bowiem, jak niezwyciężeni są Polacy, kiedy są solidarni.
Nie mniejsze zdziwienie było na Zachodzie. We Francji, Włoszech czy RFN nie brakowało ludzi zaczadzonych komunizmem. Nawet siejące terror komunistyczne ugrupowania cieszyły się sympatią tamtejszych elit uniwersyteckich i kulturowych. Nie do pojęcia było dla nich, że polscy robotnicy, walcząc o swoje prawa i godność, odwoływali się do wartości chrześcijańskich. Według klisz funkcjonujących od wielkiej rewolucji francuskiej wszystkie ruchy robotnicze z natury musiały być antyreligijne i antykościelne. Tymczasem symbolem polskich strajków stała się brama stoczni przyozdobiona obrazem Matki Bożej Częstochowskiej i portretem Jana Pawła II.
Po rozpoczęciu protestów (14 sierpnia) pierwszą inicjatywą strajkujących było wysłanie delegacji do biskupa gdańskiego Lecha Kaczmarka z prośbą o przysłanie im księży ze Mszą Świętą. Warto pamiętać o tych, którzy jako pierwsi od 17 sierpnia pełnili posługę wśród strajkujących – niezależnie od ich dalszych losów. Widok robotników klękających w zniszczonych drelichach do Komunii i spowiadających się na terenie zakładów pracy był na Zachodzie szokiem.
Najmniej zaskoczonym takim biegiem spraw był chyba Jan Paweł II. W liście do Prymasa 20 sierpnia 1980 r. wsparł słuszne aspiracje Polskich robotników. Sam przecież te aspiracje budził, nauczając o godności człowieka, mającej swe źródło w Chrystusie. Wcześniej ten posiew „Solidarności” rozpoczął ksiądz, biskup i kardynał Stefan Wyszyński. Już przed wojną działał w chrześcijańskich związkach zawodowych, inicjował dialog społeczny, nazywany był „czerwonym księdzem”. To dzięki nim polska „Solidarność” od samego początku była w swoich masach ruchem bliskim Kościołowi, co nie oznacza, że zamkniętym na ludzi innych światopoglądów.
Walka o oblicze „Solidarności” zaczęła się już w pod koniec sierpnia 1980 r., kiedy wśród strajkujących pojawili się doradcy z KOR-u i „Więzi”. Wysłannik Prymasa do strajkujących dr. Romuald Kukołowicz relacjonował: „Zarówno Tadeuszowi Mazowieckiemu, jak i Bronisławowi Geremkowi rząd umożliwił przybycie do stoczni”. Sukcesywnie to oni i ich współpracownicy zyskiwali coraz większy wpływ na Lecha Wałęsę i komitet strajkowy. Inni byli marginalizowani. Zaczął rysować się rozłam. Władza jako partnerów do rozmów preferowała tych nowo przybyłych, otwartych. Ale dopóki trwało zniewolenie, dopóty nie czas było na wojnę w rodzinie. Wszyscy chodzili na Msze i machali biało-czerwonym sztandarem. Tylko Adam Michnik już w 1987 r. kreślił program tworzenia nowego ładu, biorąc na cel polski „fundamentalizm” religijny, narodowy i moralny.
Spór o dziedzictwo „Solidarności” rozgorzał po 1989 r. w samej rodzinie postsolidarnościowej. Latem 1990 r. w reakcji na politykę „Gazety Wyborczej” Lech Wałęsa odebrał jej prawo posługiwania się znakiem „Solidarności”. Pozostał jej tylko czerwony prostokąt. Potem były przepychanki z Europejskim Centrum Solidarności, którego poczynania rozeszły z linią NSZZ „Solidarność”. Ostatnią tego odsłoną jest spór o historyczne tablice z 21 postulatami, które zostały „wypożyczone” przez ECS z dawnej Sali BHP w stoczni. NSZZ „Solidarność” nie może doprosić się ich zwrotu.
Krok po kroku usiłuje się pozbawiać „Solidarność” prawa do jej historii, tożsamości i symboli. Historia dostarcza bowiem uzasadnień dla obecności i odgrywania twórczej roli w teraźniejszości i przyszłości. Spór o „Solidarność” jest sporem o Polskę.
opr. ac/ac