Porywająca historia wiary, miłości i przyjaźni, która wydarzyła się naprawdę!
Porywająca historia wiary, miłości i przyjaźni, która wydarzyła się naprawdę!
Jest sierpień 1991 r. Dwudziestoletni Massimiliano Tresoldi ulega wypadkowi samochodowemu i zapada w śpiączkę. Diagnoza lekarzy jest nieubłagana: stan wegetatywny. W jednym momencie życie pełnego radości i planów na przyszłość młodzieńca wali się w gruzy. Ale rodzina i przyjaciele nie zamierzają tego tak zostawić. Zaczyna się ich wielka batalia o wybudzenie Maksa. Są przy nim obecni 24 godziny na dobę przez 365 dni w roku, zapewniając możliwie najlepszą opiekę, pokonując rozliczne bariery, także te zakorzenione w mentalności społecznej, i nigdy nie tracąc nadziei.
„To była terapia miłości” – powiedzą, kiedy po dziesięciu latach czuwania, ku zdziwieniu i ogromnej radości wszystkich, 28 grudnia 2000 r. Maks „wraca do żywych”, a jego pierwszym gestem jest z trudem uczyniony znak krzyża. Książka to wspaniałe, wzruszające świadectwo osób, które niezmordowanie towarzyszyły mu w wychodzeniu ze śpiączki. Poruszająca serca historia wiary, miłości i przyjaźni.
„Nigdy nie myślałem o śmierci, nawet kiedy byłem w szpitalu. Bo życie jest wspaniałe. Mam nadzieję, że również ci, którzy nie doświadczyli stanu śpiączki, mogą być tak radośni, jak ja teraz”. Massimiliano Tresoldi
„Najbardziej niewiarygodna chwila? Kiedy po osiemnastu latach usłyszałam jego głos: Mamo, chcę kawy…”. Lucrezia Tresoldi
Potrzeba wiele, bardzo wiele cierpliwości, ale Maks czyni postępy. Ja zaś nadal zastanawiam się, czy nie byłoby możliwe ponownie usłyszeć jego głos. Niemniej, do kogokolwiek się z tym zwracam, zawsze otrzymuję taką samą odpowiedź: „Nie ma nadziei”. Jednak Massimiliano nocą wydaje dźwięki, jak gdyby mówił coś szeptem, choć nie rozróżniam słów. Tłumaczą mi, że są to dźwięki mimowolne, lecz ja nie jestem przekonana. Upieram się, aż doktor Morosini, wykończona moim naleganiem, przekazuje syna pewnej pani logopedzie, która już na pierwszy rzut oka mi się nie podoba. Mówię o tym pani profesor, a ona kontaktuje mnie z inną lekarką, wzbudzającą moje zaufanie.
Zaczynamy z nią pracę, niemniej uprzedza nas, że Maks utracił mobilność mięśni twarzy i dlatego potrzeba będzie długiego czasu, aby ją przynajmniej w części odzyskał. Ponadto należy wzmocnić jego przeponę, co też wymaga żmudnych zabiegów i czasu. Silvia bierze na siebie część ćwiczeń, jakie należy wykonać w domu, a tymczasem zapisuje się na Uniwersytet Bicocca profesor Cecylii Morosini. Kocha to, co robi. Możliwość pomocy takim pacjentom, jak nasz syn, daje jej wiele satysfakcji, choć trudno jest pracować i jednocześnie troszczyć się o własną rodzinę. Mimo to w niedługim czasie Silvia zostaje technikiem psychomotorycznym. Niestety logopeda Maksa odchodzi, a on znacząco się opuszcza.
W 2003 r. Barbara postanawia wyjść za mąż w Rzymie, a jako świadków na ślubie wybiera własnych braci. Wszyscy jedziemy do stolicy. Nie może zabraknąć przyjaciół Maksa, którzy stanowią już naszą rodzinę. Teraz jest wspaniale, zaczyna się dostrzegać nowy ład i spokój.
W 2004 r. rodzi się Andrea, syn Barbary: zdjęcie Maksa trzymającego go na rękach należy do najpiękniejszych, jakie posiadam. Tak, obecne dni są naprawdę dobre i pełne optymizmu, a to przynosi ulgę ciężarowi wspomnień i trudnych lat, przez które przeszliśmy, oddala je w pewien sposób. Krok po kroku żyjemy dla poprawy stanu Maksa i radością z tego wnuczka. Również Gabriele już pracuje i wydaje się nam, że życie osiągnęło równowagę.
W 2005 r. przychodzi na świat Martina, drugie dziecko Barbary. Tuż po jej narodzinach – tak radosnym dla nas wydarzeniu – kolejny cios. Moja mama ma zatrzymanie pracy serca i przez krótki czas pozostaje w śpiączce, z której już się nie wybudzi: umiera 17 grudnia. Raz jeszcze cierpienie przypuszcza na mnie atak, jednak radość z wnucząt pomaga mi stawić mu czoła.
Oczywiście nigdy nie porzuciłam myśli o znalezieniu odpowiedniego logopedy dla Maksa. Ośrodek Don Gnocchi ma ponoć dobrych, ale nie nadają się oni dla syna. Następnie pomaga mi nowy fizjoterapeuta, Massimo, który nawiązuje kontakt z Renatą. W czerwcu 2008 r., do domu przyjeżdża śliczna pani logopeda, Brazylijka, którą syn jest zauroczony od samego początku. Mówi mi, że pracuje w szpitalu, gdzie zajmuje się pacjentami ze stwardnieniem zanikowym bocznym (SLA) i nigdy nie zajmowała się kimś takim, jak Maks, jednak bardzo przystępnie opowiada mi o pracy, jaką można by z nim wykonać. Zaczyna natychmiast, choć zaznacza, abym się nie łudziła, ponieważ tak naprawdę nie wie, dokąd może doprowadzić jej terapia. Niemniej, już wkrótce pojawiają się pierwsze małe oznaki poprawy.
W grudniu 2008 r. telewizja codziennie emituje programy o sprawie Eluany Englaro, która ma trzydzieści osiem lat i od 1992 r. jest w stanie wegetatywnym (po wypadku drogowym takim, jaki zdarzył się Maksowi). Jej ojciec Beppino określa ją jako „zmarłą przed siedemnastoma laty” i chce, aby odłączono ją od sztucznego odżywiania i pozwolono umrzeć. Tym, co nas irytuje, jest podejście ojca i lekarzy pytanych o tak zwany „koniec życia”.
Massimiliano słuchając tego, jest bardzo poruszony, musimy zmieniać kanał, kiedy mówią o Eluanie. Nie potrafimy jednak zrozumieć, dlaczego wszyscy podchodzą do niej zawsze i tylko w ten sposób – jako do bezużytecznej istoty, której jedynie śmierć może przywrócić godność.
Ernesto nie wytrzymuje i pewnego wieczoru dzwoni do Rai, mówiąc, że to, co przekazują opinii publicznej jest wielkim wstydem; że tych wywodów słucha również wiele osób niepełnosprawnych, które chcą żyć, a jednocześnie boją się z powodu tego, co słyszą o odebraniu życia komuś ciężko choremu. Odpowiadają mu, że nic nie mogą zrobić. W tej sytuacji próbujemy skontaktować się z kilkoma znajomymi dziennikarzami z nadzieją, że nam pomogą. Od nikogo żadnej odpowiedzi, nawet Lucia nie potrafi jej uzyskać. Wszyscy między Lecco a Udine są zajęci śledzeniem przypadku Eluany, który nagle nabrał rozpędu.
Mówię Maksowi, że musi zaangażować się w ową batalię i wykrzyczeć całą noszoną w sobie złość. Postanawia, że chce walczyć: nie trzeba go do tego zachęcać. Nadal z wielkim zapałem pracuje z logopedą. Podejmuje wysiłek aż do krańca swoich możliwości i ku zdumieniu wszystkich w styczniu 2009 r. zaczyna z trudem wypowiadać pierwsze głoski. Renata jest bardzo zadowolona: miała wrażenie, że to niemożliwe, aby Maks zrobił takie postępy w tak krótkim czasie. Kto wie – zastanawiam się w duchu – czy oprócz złości, nie sprawił to również lęk, który przyspieszył artykułowanie dźwięków…
Patrizia Stefanelli
Jeśli za sąsiada pod parasolem zdarzy ci się rodzina taka jak Tresoldi, być może naznaczy to twoje życie. Z pewnością nie ujdzie uwagi barwny sposób porozumiewania się Maksa, przez potrząsanie prawą ręką czy „wykrzyczenie” palcami tego, co chce powiedzieć (ileż to razy matka pospiesznie ukrywa mu rękę, kiedy pokazuje wyraźne znaki niezgadzania się z kimś!). Ani też nie ujdzie uwagi „cyklon Lucrezia”, za którą cierpliwie podąża roztropny Ernesto.
Poznałam Maksa dwa lata temu nad morzem, w tej cudownej oprawie, jaką stanowi Gargano, Vieste. Był lipiec i przyjechałam tu ze swoim wewnętrznym bagażem naładowanym problemami: praca, pewne relacje, które należało poprawić, moje poszukiwanie czegoś „więcej” w życiu, czego w tej chwili brakowało…
Rzeczą niemożliwą jest przebywać w tym samym kąpielisku, co Maks i nie poznać jego samego, a także jego rodziców. Są zbyt żywiołowi i otwarci, aby inni nie mogli ich nie zauważyć. Sytuacja „kłopotu” takiego jak Maks mogłaby spowodować u kogoś, kto ich obserwuje, udawaną obojętność skrywającą zażenowanie, jeśli nie niesłuszną litość. Lucrezia, Ernesto i Maks nie pozwalają sobie na to – to oni podchodzą do ciebie: ona ze swoją promienną życzliwością, swoim macierzyństwem, które przepełnia ją całą; Ernesto ze swoją dyskrecją i trzeźwą oceną rzeczywistości, która nie pozostawia miejsca na banalne odpowiedzi. A do tego jest on, Massimiliano, ze swoimi zamaszystymi gestami skierowanymi do kąpiących się, znakami, które nie dają szans obronie twojej obojętności.
Proponują ci swoje towarzystwo, zwyczajnie, rozmawiając o przepisach kulinarnych i zapraszając na kolację u nich w domu. Potem opowiadają ci swoją drogę krzyżową, która zaczyna się – jak już wiemy – od traumatycznego wydarzenia wypadku ich syna, aż po batalie w celu uzyskania z godnością podkładów i pampersów (cały ten materiał jest skądinąd absolutnie należny w takiej sytuacji, w jakiej znajduje się Maks).
Kiedy Lucrezia mówi o synu, on jest zawsze przy niej, ale jest zawsze obecny w znaczeniu, że nie tylko przysłuchuje się rozmowom matki, pokazując, iż rozumie, o czym się mówi, lecz poprawia ją językiem znaków, podkreśla niektóre jej zdania, przerywa jej albo ją krytykuje. Naprawdę wzruszający jest widok, gdzie jedno karmi się miłością drugiego; jak Lucrezia udoskonaliła nowy styl bycia matką już czterdziestoletniego chłopca: styl, który przejawia się m.in. w ciągłym ocieraniu mu śliny, poprawianiu położenia głowy, powtarzaniu z nim prostych ćwiczeń rąk, czy też wymaganiu od niego przywitania się zarówno gestem, jak i słowem… Takie powitanie skierował do mnie Maks rankiem, z tym wypowiedzianym z wielkim trudem „cześć”, które nie jest dla niego zwyczajne (ponieważ musi wymodulować, niejako zaplanować słowo), i to właśnie w tym „cześć” zrozumiałam, że darzy mnie sympatią, a uważam, że nie wszyscy zdobywają jego sympatię.
Massimiliano Tresoldi nauczył mnie cierpliwości, upartego przywiązania do życia; akceptacji reprymendy, ponieważ jest zawsze dla twojego dobra; umiejętności cieszenia się pięknym widokiem, towarzystwem, przyjaciółmi, dobrą pizzą… innymi słowy nauczył mnie postawy wdzięczności wobec życia, jakiej wcześniej nie miałam. Dlatego zauważam, że ja też dziękuję Bogu za to wszystko, co mogę robić. Nagle odkrywam, że On dał mi dwie dobrze funkcjonujące nogi, które pozwalają mi co rano uprawić jogging: a to przed spotkaniem z Maksem było dla mnie takie normalne.
Wyczuwam, że niewątpliwie odkrył on nowy sposób bycia synem, składający się ze ślepego, a zarazem pełnego miłości zawierzenia, nienaturalnego dla jego wieku; z posłuszeństwa, które wzmocniło go w woli i samoświadomości własnych możliwości poprawy. Z pewnością dziwny jest los przeznaczony Maksowi i jego rodzinie. Niemniej wybór, jakiego oni wszyscy razem zechcieli dokonać, to było ściganie się z życiem, a nie odrzucanie go – jak chciałaby nauczyć nas dominująca mentalność, która dopuszcza życie tylko wtedy, gdy jest przepełnione zdrowiem i pełnią ruchów, zapominając, że nigdy nie jest ono czymś oczywistym, że jest darem. Życie, jeśli się je przyjmie z miłością i wdzięcznością, pokazuje każdemu z nas, jakie jest nasze prawdziwe oblicze. I to właśnie stanowi istotę: brać je na poważnie i do końca.
opr. aś/aś