To, co obecnie ma miejsce w Europie, nie przypomina pokojowej wymiany kulturowej, a raczej starcie Gotów, Hunów czy Wandali ze starożytnym Rzymem. Czy potrafimy wyciągnąć wnioski z lekcji historii?
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy kończył się okres powojennego baby-boomu, a zaczęła rewolucja kulturowa lat sześćdziesiątych, co bystrzejsi politycy i socjologowie zaczęli sobie uświadamiać, że koncepcja państwa dobrobytu socjalnego (welfare state) nie da się utrzymać w przypadku niekorzystnych trendów demograficznych. I mniej więcej wtedy zaczęły się szerzej otwierać granice dla imigrantów z krajów pozaeuropejskich.
W poszczególnych krajach dorabiano do tego różne ideologie, będące zasłoną dymną dla prostej prawdy, że rozbudowane przywileje socjalne wymagają stabilnego wzrostu populacji, tak aby kolejne pokolenia wchodzące na rynek pracy wypracowywały nadwyżkę dóbr materialnych i usług, mogących zaspokoić potrzeby pokoleń schodzących z tego rynku. Bogatym Europejczykom nie chciało się już mieć dzieci, dlatego, aby wypełnić lukę, zaproszono imigrantów. Taka była podstawowa przyczyna, demograficzno-ekonomiczna, nie zaś wrzucane w obieg idee wielokulturowości, naprawy krzywd kolonializmu, sprawiedliwości dziejowej, czy jakiekolwiek inne piękne uzasadnienia, które miały zamknąć usta ewentualnym krytykom, zdającym sobie sprawę z tego, że nie da się po prostu zastąpić jednej populacji drugą, bez poważnych konsekwencji socjologicznych.
Historia pokazuje, że bliski kontakt odmiennych grup etniczno-kulturowych może być kulturotwórczy i pokojowy — dowodem tego na terenie Polski są dzieje Śląska czy Podkarpacia (gdzie współistniały różne kultury słowiańskie, germańskie, a także wołoskie). Nie oznacza to jednak, że tak być musi. Równie dobrze sąsiadujące grupy mogą popaść w konflikt, spowodowany rywalizacją o te same zasoby lub niedającymi się pogodzić różnicami w sferze wartości i stylu życia. W tym ostatnim przypadku dobrym przykładem jest trwające wieki starcie między starożytnym Rzymem a otaczającymi go od północy plemionami barbarzyńskimi. Część z tych plemion udało się Rzymowi podbić, część stała się sojusznikami, przejmując także częściowo kulturę łacińską. Ostatecznie jednak siła demograficzna otaczających ludów zmiotła starożytny Rzym, zapadający się pod ciężarem biurokracji, niechęci jego własnych obywateli do służby publicznej, wysokich podatków oraz coraz bardziej dekadenckiego sposobu życia (dla niedowiarków — polecam lekturę Państwa Bożego św. Augustyna, który celnie piętnuje rozdźwięk między wartościami wyznawanymi przez Rzymian a ich faktycznym stylem życia).
Dzieje starożytnego Rzymu jako żywo przypominają obecny stan Europy. Jej przywódcy, od kilku dziesięcioleci pozbawieni dalekowzrocznego spojrzenia, skupieni jedynie na rozwiązywaniu doraźnych problemów i utrzymaniu fikcyjnego „rozwoju gospodarczego” (fikcyjnego, bo opartego jedynie na wskaźnikach finansowych, z pominięciem realiów demograficznych), nie są zdolni do rzeczowej analizy przyczyn słabości tego złożonego bytu społeczno-ekonomicznego. Aby podjąć taką analizę, musieliby podważyć własne błędne założenia światopoglądowe, redukujące sferę wartości do dobrobytu materialnego, a także wynikający z tego relatywizm moralny.
Przybysze z innych części świata początkowo dali się w jakimś stopniu urzec europejskiemu stylowi życia. Dla pierwszego pokolenia, przybyłego w latach sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych, europejskość kojarzyła się z pełnymi półkami sklepów, perspektywą stabilnego zatrudnienia i osłon socjalnych. Jednak dla ich dzieci, a także dla osób przybywających w późniejszym okresie ten blichtr europejskości stracił swoją pociągającą moc, a zamiast tego pojawiła się frustracja związana z odczuciem bycia traktowanym jak obywatele drugiej kategorii oraz poczucie wyższości moralnej wobec dekadencji rdzennych Europejczyków. Islamski fundamentalizm w odmianie salafickiej czy wahabickiej istnieje od wieków. Gdy nie znajdował podatnego gruntu, ograniczał się do niewielkich liczbowo grup wyznawców. Przyczyną obecnego żywiołowego rozwoju tego nurtu jest po pierwsze duchowy i moralny upadek Europy, po drugie zaś agresywna promocja salafizmu przez Arabię Saudyjską. Do krajów, w których przez wieki ustalił się islam w bardziej stonowanej, sunnickiej formie, docierają kaznodzieje finansowani przez Saudów, „stawiając do pionu” tamtejsze populacje muzułmańskie, zarzucając im brak gorliwości i niewłaściwą interpretację Koranu. Szczególnie zaś podatne na to są grupy muzułmanów sfrustrowane postawą zachodnich społeczeństw.
Nie ma sensu zastanawiać się, czy terroryzm czy różne formy radykalizacji są nieodłącznie związane z islamem, czy jest to tylko przypadkowa zbieżność. Faktem jest, że w konfrontacji z relatywizmem moralnym i konsumpcyjnym stylem życia zachodniej Europy taki właśnie radykalny islam ma wielkie szanse na rozwój i przyciąganie ciągle nowych wyznawców. Zamachy terrorystyczne dokonywane w imię ISIS czy innej formy fundamentalistycznego salafickiego islamu nie skończą się — odnajdują bowiem stały pretekst w stylu życia pozbawionych duchowych wartości społeczeństw Zachodu (pomijam tu trwający niemal od początku islamu rozłam między sunnitami a szyitami, który również bywa uzasadnieniem terroryzmu, zwłaszcza na terenach Iraku i Syrii).
Czy jest obecnie jakaś recepta, jakiś sposób, aby ograniczyć niebezpieczeństwo islamskiego terroryzmu w Europie? W perspektywie krótkoterminowej — nie sądzę. W dłuższej perspektywie — tak. Po pierwsze, Europa musi pozbyć się paliwa podsycającego muzułmański radykalizm — a tym paliwem jest jej własny upadek duchowy, konsumpcyjny styl życia i moralny relatywizm. Po drugie, państwa europejskie powinny stanowczo przeciwstawić się saudyjskiemu salafizmowi/wahabityzmowi, zakazując finansowania przez Arabię Saudyjską jakichkolwiek inicjatyw czy instytucji w Europie, a także wydalając z swoich granic wszelkich głosicieli islamu w tej postaci. Powinny również wywrzeć nacisk na społeczności muzułmańskie, aby usuwały ze swego grona wahabitów, nie pozwalając im obejmować funkcji religijnych czy edukacyjnych — pod sankcją zamykania meczetów i medres. Skoro istnieją rozmaite uregulowane formy koegzystencji państwa i Kościoła, to dlaczego władze nie miałyby zadbać o stworzenie swego rodzaju „konkordatów” ze społecznościami muzułmańskimi, przyznając prawo funkcjonowania „europejskiemu islamowi koncesjonowanemu”. I po trzecie (być może najważniejsze), chrześcijanie w Europie muszą przestać się lękać islamu, ale sięgnąć do źródeł swojej wiary, stając się „gorącymi”. Letnie chrześcijaństwo nie przyciąga, ale odpycha. Nie jest atrakcyjne dla potencjalnych konwertytów, ale raczej wzbudza ich pogardę. Jeśli pragniemy odnowić duchowo Europę, przede wszystkim musimy odnowić się sami — tak, aby nasza relacja z Chrystusem i Kościołem nie była jedynie frazesem, odświętnym przybraniem, ale przekładała się na nasze codzienne życie.
opr. mg/mg