O nierozliczonej przeszłości PRL-owskiej
„Trzej przyjaciele" to wstrząsające studium zdrady i zakłamania, w jakim pogrąża się dawny opozycjonista Lesław Maleszka. Jeszcze większe wrażenie robią jednak te fragmenty filmu, w których słychać obrzydliwy rechot zadowolonych z życia byłych esbeków.
Ten film musiał powstać po to, by wielu Polakom otworzyły się wreszcie oczy na zakłamaną rzeczywistość, w jakiej przyszło nam żyć po 1989 roku. Dla wzmocnienia tego „poznawczego szoku" powinni oni jednak obejrzeć także inny doskonały dokument -„Zastraszyć księdza" w reżyserii Macieja Gawlikowskiego. Jest w nim bowiem taki wstrząsający moment, kiedy to była pracownica Departamentu IV MSW, zajmującego się w czasach komuny zwalczaniem Kościoła, przekonuje, iż sumienie ma czyste, a że się czasem kogoś postraszyło czy pobiło, to jej zdaniem było najzupełniej „normalne". Ot, taki klasyczny przykład „żalu za grzechy" w wykonaniu dawnych esbeków.
Jeżeli nawet przez pierwsze miesiące po upadku komunizmu część funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki żyła w przeświadczeniu, że teraz „solidaruchy" dobiorą im się do skóry, a „na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści", to szybko przekonała się o swojej niemal całkowitej bezkarności. A doskonałe kontakty, bezpośredni dostęp do strategicznych informacji i odłożony zawczasu kapitał zapewniły znakomitej większości z nich wygodny i bezbolesny start w nową „kapitalistyczną" rzeczywistość. Wystarczyły kwity, trochę „haków" oraz pamięć słonia... Czy wobec takich argumentów mógł oprzeć się jakikolwiek były agent? Wątpliwe. Tak więc ci, na których były jakieś „haki", dawali kapitał i doświadczenie handlowe - kupując w zamian za to święty spokój - a esbecy wnosili aportem do spółek swoje milczenie. W ten sposób w początkowych latach III RP powstało wiele świetnie prosperujących dziś biznesowych przedsięwzięć.
Nad wszystkim tym czuwał zaś duch okrągłostołowego kontraktu i jego wierni testamentariusze. W konsekwencji III RP stała się jedną wielką pralnią brudnych sumień. Jej kapłani zrobili zaś wszystko, by „ludzie honoru" mogli czuć się bezkarnie i chodzić po ulicach z podniesionymi głowami. Alibi zwolenników „grubej kreski" sprowadzało się do zdania: wybaczam, bo mam do tego „moralne" prawo... Tyle tylko, że taka deklaracja nie miała wiele wspólnego z prawdziwym chrześcijańskim wybaczeniem, bo ani sam oprawca o takie wybaczenie nie prosił, ani nie wyznawał swoich win, ani też nie wyrażał skruchy i żalu.
Górnicy z „Wujka" i ich rodziny cały czas czekają na osądzenie nie tylko „ręki", ale przede wszystkim „głowy", która zleciła krwawą pacyfikację kopalni w 1981 roku
W takim przypadku był to więc jedynie jednostronny akt woli, pozwalający co najwyżej na podreperowanie własnego samopoczucia. Po czymś takim Michnik, Maleszka (tak, tak - on również do pewnego czasu „wybaczał" swoim salonowym piórem) i spółka mogli o sobie powiedzieć: zobaczcie tylko, jacy jesteśmy dobrzy, szlachetni i wspaniałomyślni...
Jest jednak rzeczą wielce znamienną, że pomimo tych wszystkich oczyszczająco-ochronnych zabiegów, byli esbecy cały czas wolą ukrywać się za wysokimi murami, drutami i domofonami strzegącymi ich posesji. Wspomniany na wstępie dziennikarz Maciej Gawlikowski opowiadał, że podczas kręcenia swojego filmu wielokrotnie zmuszony był do głośnego monologowania przed zamkniętymi drzwiami. I dopiero obawa przed tym, co usłyszą sąsiedzi, sprawiała, że dawni bezpieczniacy wpuszczali go w końcu do środka.
Do esbeków trudno dotrzeć, ale jeszcze trudniej namówić ich na rozmowę. Jeśli jednak komuś uda się już doświadczyć „zaszczytu" takiej audiencji, to taka rozmowa zaczyna się zwykle od bagatelizowania własnych esbeckich „dokonań".
Ot, praca taka jak inne. Byli esbecy powtarzają zatem często, że podobnie jak miliony innych Polaków, tak i oni przychodzili rano do pracy, parzyli kawę, prowadzili zwyczajne rozmowy, zabiegali o premie czy awans i że nikt z nich tak naprawdę na poważnie nie traktował tej roboty. Owszem, każdy miał jakieś tam swoje „poletko do obrobienia": opozycyjną organizację czy dysydenta, o których należało zdobyć pewne informacje, bo od tego zależała premia, nagroda albo uznanie przełożonych. Ale oczywiście żaden z nich nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, a nawet osobiście pomógł temu i tamtemu opozycjoniście, ostrzegł jakieś księdza czy uchronił przed wsypą podziemną drukarnię. I słuchając tych wypowiedzi można odnieść złudne wrażenie, że komunistyczna służba bezpieczeństwa składała się wyłącznie z Konradów Wallenrodów...
Inny wypróbowany sposób obrony, bardzo chętnie stosowany przez byłych esbeków, polega na chowaniu się za plecami dawnych mocodawców i przełożonych. Ta stara jak świat metoda z lubością wykorzystywana jest od dawna przez wszelkiej maści zbrodniarzy. W ustach dawnych komunistycznych pretorian słyszymy więc charakterystyczne: „ja tylko wykonywałem rozkazy" czy: „bytem jedynie maleńkim trybikiem w machinie wielkiego systemu". Zupełnie tak, jakbyśmy przenieśli się do sali sądowej w Norymberdze.
Do tej samej kategorii mechanizmów obronnych zaliczyć można również wyjaśnienia z nurtu „legitymistycznego", a więc wszelkie wypowiedzi sugerujące, że „nasze działania były zgodne z ówczesnym prawem", „broniliśmy legalnego ustroju" itp. itd.
No i zostaje jeszcze sposób „na patriotę", czyli powtarzane co jakiś czas bajeczki o ratowaniu Polski przed radykałami z solidarnościowej ekstremy, dążącymi do krwawej jatki na miarę powstania warszawskiego (pokutujący do dziś propagandowy humbug z czasów zmilitaryzowanego Dziennika TV), czy też - z taką lubością stosowany przez autorów stanu wojennego - argument o konieczności ochrony przed rzekomą interwencją radzieckiego Wielkiego Brata.
Ostatecznym argumentem mającym oczyścić i zrównać w prawach komunistycznych oprawców z ich dawnymi ofiarami jest jednak filozofia „panświnizmu". Od lat w lewicowych mediach - przede wszystkim na łamach czasopisma dawnego rzecznika stanu wojennego - lansowana jest zatem wizja powszechnego „umoczenia". Powtarza się w nich do znudzenia, że wszyscy tak naprawdę się zeszmacili, nieważne - ludzie Kościoła, „Solidarności" czy PZPR-u. Ma to sugerować, że dawni esbecy nie są gorsi niż księża - kobieciarze albo „solidaruchy" - karierowicze i łapówkarze.
Ta rehabilitacyjna retoryka sprawia zaś, że część dawnych bezpieczniaków decyduje się opuścić swoje bezpieczne „gawry", próbując odzyskać utracony po 1989 roku splendor. Tak właśnie uczynił Henryk Krajewski, były esbek, który przez krótki czas zasiadał był we władzach dolnośląskiego SLD. „Byłem oficerem ZOMO i jestem z tego dumny" - powtarzał publicznie Krajewski, dawny pacyfikator opozycyjnych demonstracji w stanie wojennym. I dopiero wtedy, gdy w niektórych mediach podniosło się larum, jego współtowarzysze-socjaldemokraci - ci sami, którzy niemal przez aklamację wynieśli Krajewskiego na partyjny szczyt - „skłonili" go po kilku dniach do „dobrowolnej" rezygnacji z funkcji „w poczuciu odpowiedzialności za dobre imię partii".
Bezkarność dawnych esbeków sprawia, że czasami dochodzi do sytuacji równie kuriozalnych co obrzydliwych. Tak było w Toruniu, gdzie podczas wystawy zdjęć „Twarze toruńskiej bezpieki" okazało się, że ochrania ją firma, której właścicielem jest Ryszard Górny - człowiek, którego zdjęcie znalazło się wśród twarzy esbeków pokazywanych na owej wystawie...
Nie warto tu już nawet wspominać o wysoko postawionych esbekach, którzy tak jak Roman Kurnik (w latach 80. szef kadr Służby Bezpieczeństwa) w ogóle nie potrzebowali żadnej rehabilitacji, by po 1989 roku pozostać w wierchuszce policji czy specsłużb wolnej Polski.
Jedną z największych moralnych porażek III RP okazała się chyba jednak publiczna aktywność po 1989 roku niejakiego Grzegorza Piotrowskiego. Gwoli przypomnienia, Piotrowski - bezpośredni organizator, przywódca i wykonawca bestialskiego mordu na ks. Jerzym Popieluszce - po wyjściu z więzienia rozpoczął pracę w skrajnie antyklerykalnym piśmie „Fakty i Mity", gdzie szybko poznano się na jego antykościelnych „talentach". Chętnie udzielał też wywiadów i z dumą obnosił się ze swoją wersją mordu na żoliborskim kapłanie, twierdząc, że „ksiądz zginął przypadkowo, próbując uwolnić się z więzów".
„Niewinny" Piotrowski pozował przy tym na antyklerykalnego męczennika, ciemiężonego przez „czarne" państwo. Męczeńską „palmę" miał mu zapewnić również świeży 8-miesięczny wyrok więzienia za znieważanie sądu i sędziów, którzy rozpatrywali sprawę jego przedterminowego zwolnienia (w 2000 roku w wywiadzie telewizyjnym udzielonym podczas więziennej przepustki nazwał ich „klaunami", a sądy porównał z cyrkiem).
Piotrowski otoczył się także nimbem ostatniego niezłomnego, „rycerskiego" esbeka. Poprzez wyniosłe milczenie dawał zaś wręcz do zrozumienia, że choć wie o wiele więcej, niż powiedział na procesie toruńskim, to chroni swoich dawnych towarzyszy i mocodawców. Trudno się więc dziwić, że byli koledzy „Grześka" Piotrowskiego, indagowani publicznie, oceniają go nadal jako niezwykle inteligentnego i uroczego człowieka i zachodzą przy tym w głowę, jak ktoś taki jak on mógł aż tak bardzo„skrewić robotę" z Popiełuszką...
Taka cyniczna postawa nie byłaby jednak możliwa, gdyby nie panująca od lat ubecka „solidarność", uniemożliwiająca osądzenie winnych komunistycznych zbrodni, a którą można porównać chyba tylko z legendarną omertą - zmową milczenia sycylijskiej mafii.
W ten sposób przez ostatnie kilkanaście lat zachowywali się zomowcy z plutonu specjalnego, którzy w 1981 roku strzelali do górników z „Wujka" i „Manifestu Lipcowego". Ale za ich milczeniem nie stoi jakaś wybitna lojalność czy koleżeństwo, a jedynie zimna kalkulacja. Bo fachowcy „od bezśladowego skakania po nerkach", co to niejedną pacyfikację mają na sumieniu, doskonale zdają sobie sprawę, że każdy z nich wie coś kompromitującego o drugim.
Tym bardziej więc należy się cieszyć, że pomimo owej zmowy milczenia katowicki Sąd Apelacyjny kilka dni temu uznał, że wszyscy oskarżeni zomowcy są współodpowiedzialni za pacyfikację śląskich kopalni i śmierć górników z „Wujka". Cóż jednak z tego, skoro dowódca plutonu ZOMO Roman Cieślak (skazany na 6 lat więzienia za wydanie rozkazu strzelania do górników) cały czas powtarza publicznie, że sumienie ma czyste i może spokojnie żyć. Podobnie czynią także twórcy stanu wojennego...
Na skruchę dawnych komunistycznych zbrodniarzy przyjdzie więc chyba jeszcze trochę poczekać. A póki co, pozostaje nam jedynie zatykać uszy, słysząc śmiech ludzi, którym „wybaczono"...
Ul. Szewska 7 w Krakowie. Brama, w której znaleziono zwłoki Stanisława Pyjasa. Sprawcy tego mordu pozostają do dziś nieznani
opr. mg/mg