Kilka słów o odejściu prezydenta Busha z najważniejszego stanowiska politycznego USA
Z politycznego ringu schodzi człowiek, którego walkę po ostatnim gongu można ocenić w stosunku 2:1, czyli dwie udane elekcje i sromotna porażka w ubiegłorocznych wyborach prezydenckich. Bo to przecież on w największym stopniu przyczynił się do nokautu swojego następcy Johna McCaina.
Odchodzący amerykański prezydent wygłosił w Białym Domu pożegnalne przemówienie do swojego narodu. – Ameryka musi zachować moralną klarowność. Często mówiłem wam na temat dobra i zła. Niektórym to się nie podobało, ale dobro i zło istnieją na tym świecie i między nimi nie może być kompromisu – stwierdził George W. Bush dodając, że miał zawsze odwagę rządzenia wbrew sondażom opinii publicznej, mimo że te ostatnie od kilku lat wykazywały systematyczny spadek jego popularności. – Mam nadzieję, że zgodzicie się ze mną, że byłem gotów podejmować trudne decyzje - oświadczył ustępujący prezydent.
Bush junior poświęcił także kilka słów swemu następcy, Barackowi Obamie. – Na stopniach Kapitolu stanie człowiek, którego historia jest odzwierciedleniem wiecznej obietnicy naszego kraju. Jest to moment nadziei i dumy dla całego naszego narodu. Wraz ze wszystkimi Amerykanami składam najlepsze życzenia prezydentowi-elektowi Obamie, jego żonie Michelle i ich dwóm pięknym córkom – powiedział Bush.
W przemówieniu prezydent bronił swojej polityki po ataku terrorystycznym na USA z 11 września 2001 roku. – Przez minione siedem lat stworzyliśmy nowy Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nasze wojsko, wywiad i FBI zostały zreformowane. Nasz kraj jest wyposażony w nowe narzędzia do monitorowania ruchów terrorystów, zamrażania ich finansów i udaremniania spisków – wyliczał Bush. Usprawiedliwiał również swoją decyzję o rozpoczęciu wojny w Iraku, mimo że to właśnie ona w największym stopniu przyczyniła się do gwałtownego spadku jego popularności i do dziś wzbudza najpotężniejsze kontrowersje. – Ameryka nie przeżyła kolejnego ataku terrorystycznego. Nasz kraj jest bezpieczniejszy niż siedem lat temu” – przekonywał odchodzący prezydent. Przyznał jednak, że „doświadczył porażek” i że „są rzeczy, które zrobiłby inaczej, gdyby dano mu szansę”. – Zawsze jednak działałem, mając na względzie najlepszy interes kraju. Postępowałem zgodnie ze swym sumieniem i robiłem to, co uważałem za słuszne – dodał na zakończenie.
OD AUTORA: Śmiem twierdzić, że była to najtrudniejsza prezydentura w całej, ponaddwustuletniej historii Stanów Zjednoczonych Ameryki. W czasie rządów Busha juniora Amerykanie musieli bowiem przyjąć dwa potężne ciosy, które wstrząsnęły posadami kraju i poważnie zachwiały ich wrażliwą narodową dumą. Najpierw był więc 11 września, który w amerykańskiej psychice wyrył o wiele głębszą bruzdę niż pamiętny japoński atak na Pearl Harbor. Potem zaś, już pod koniec drugiej kadencji Busha, przyszedł kryzys gospodarczy, który dopadł rozbuchaną konsumpcyjnie Amerykę w najgorszym dla niej momencie - kiedy pozycja USA jako światowego hegemona zaczęła niebezpiecznie się chwiać. Sam prezydent także nie ustrzegł się poważnych błędów. I przyszło mu za nie zapłacić wysoką cenę. Wystarczy powiedzieć, że George W. Bush kończy swą prezydenturę z najgorszymi od czasów Richarda Nixona wskaźnikami sondaży – zaledwie 23 procent Amerykanów uważa ją za udaną. Dla mnie pozostanie jednak przede wszystkim politykiem może nieco naiwnym, po teksańsku zaściankowym, ale też i jednym z ostatnich mężów stanów - uczciwych, niekoniunkturalnych i przekonanych o tym, że działają w imię wyższych pobudek, a nie tylko dla władzy samej w sobie. A zarazem pełnym sprzeczności: z jednej strony bezkompromisowym w kwestiach prawnej ochrony życia ludzkiego, z drugiej zaś bez wahania wysyłającym amerykańskich żołnierzy w piekło Afganistanu i Iraku. Coś mi jednak mówi, że historia okaże się dlań łaskawsza, niż może się to dzisiaj wydawać.
opr. aś/aś