O rozmowach Baracka Obamy z Putinem
„Prezydent Rosji przypomniał Ameryce, że odpowiedzią na tarczę antyrakietową w Europie będą rakiety w Kaliningradzie" (depesza PAP 10 lipca 2009)
Oświadczenie Dmitrija Miedwiediewa wygłoszone na zakończonym w piątek szczycie ośmiu najbogatszych państw świata w L'Aqulii nie jest niczym nowym. Rosyjski prezydent od początku swych rządów powtarza, że jeżeli Stany Zjednoczone nie zrezygnują z planów ulokowania w Czechach i Polsce elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej, Moskwa rozmieści rakiety w Kaliningradzie. Tym razem jednak Dmitrij Miedwiediew powtórzył swoje groźby tuż po bezprecedensowej, bo trzydniowej wizycie Baracka Obamy w Moskwie. Wizycie, z którą, sądząc po komentarzach, Zachód wiązał bardzo duże nadzieje, a której państwa z byłego bloku wschodniego oczekiwały z pewnym niepokojem.
Prezydent Obama od początku swej kadencji nie ukrywał, iż za jedno z najważniejszych wyzwań dla amerykańskiej polityki uważa Bliski Wschód - zakończenie wojny w Afganistanie i operacji w Iraku, skłonienie Iranu do rezygnacji z programu jądrowego. A że w osiągnięciu tych celów Rosja może być niesłychanie pomocna, Waszyngton wyciągnął rękę i zaproponował słynne „zresetowanie” amerykańsko-rosyjskich stosunków. Zresetowania, które w Europie Środkowo-Wschodniej wywołało obawy, że za amerykańsko-rosyjskie zbliżenie zapłacą kraje byłego bloku wschodniego. Przede wszystkim te wchodzące ongiś w skład Związku Sowieckiego, które Moskwa ciągle uważa za swoją strefę wpływów i których prozachodnie ciągoty jest w stanie karać z całą bezwzględnością, o czym boleśnie przekonała się rok temu Gruzja.
Obawy wydawały się o tyle uzasadnione, że Rosja nie ukrywała, iż prócz rezygnacji z budowy w Europie tarczy antyrakietowej, właśnie zaakceptowanie jej strefy wpływów jest jednym z warunków zgodnej amerykańsko-rosyjskiej współpracy.
Jak to sformułowała tuż przed wizytą Obamy Lilia Szewcowa, jeden z najbardziej znanych niezależnych rosyjskich politologów, Moskwa oczekiwała od amerykańskiego prezydenta niewtrącania się w wewnętrzne sprawy, czyli niepouczania rosyjskich władz, czym jest demokracja, uznania przestrzeni postsowieckiej za strefę uprzywilejowanych interesów Kremla, uznania monopolistycznej pozycji Rosji na rynku energetycznym i wreszcie rozważenia lansowanej przez Dmitrija Miedwiediewa idei budowy nowej architektury europejskiego bezpieczeństwa.
Znany amerykański politolog Zbigniew Brzeziński, poproszony przez rosyjskie media o skomentowanie moskiewskiego szczytu, wizytę powściągliwie pochwalił. Jego zdaniem Amerykanom udało się osiągnąć kilka ważnych rzeczy. Uzgodniono podstawowe parametry nowego traktatu ograniczającego potencjał nuklearny obu krajów do 1.500, 1.675 głowic (zastąpi on wygasający 5 grudnia układ o redukcji broni strategicznych z 1991 roku START-1), wznowiono rosyjsko-amerykańską współpracę wojskową, a prócz tego, co dla Waszyngtonu szczególnie istotne, Rosjanie wyrazili zgodę na amerykański tranzyt wojskowy do Afganistanu.
Wszystko to, mimo iż - jak podkreślają eksperci - Obama nie zrezygnował z budowy w Europie tarczy antyrakietowej, obiecując tylko jeszcze raz przedyskutować całą sprawę.
Na pytanie, dlaczego Moskwa zgodziła się na amerykańskie propozycje, eksperci odpowiadają, że po pierwsze redukcja przestarzałego arsenału jądrowego ma jej być na rękę; po drugie, afgańska wojna groźna jest także dla rosyjskiego sąsiada i dlatego w interesie Rosji leży szybkie zaprowadzenie porządku na tym obszarze.
Brzmi to racjonalnie tyle tylko, że sami Rosjanie utrzymują, iż tak naprawdę udało im się osiągnąć dużo więcej. Już po wyjeździe Obamy dyrektor moskiewskiego Instytutu do spraw USA i Kanady Siergiej Rogow oznajmił, że jego zdaniem Amerykanie podjęli decyzję o rezygnacji z tarczy antyrakietowej, natomiast były ambasador Rosyjskiej Federacji w Waszyngtonie Jurij Uszakow poinformował, że prezydent USA obiecał brać pod uwagę stanowisko Rosji w amerykańskiej polityce wobec Ukrainy i Gruzji.
Jeżeli to prawda, oznaczałoby to pogrzebanie natowskich nadziei obu krajów, a wypowiedź Uszakowa jest o tyle istotna, że uczestniczył on w rozmowach Baracka Obamy z Putinem, po których, przypominam, nie odbyła się żadna konferencja prasowa.
Co tak naprawdę stało się w Rosji, czas pokaże. Jest jednak jeden pozytywny sygnał - gdyby sprawa nierozmieszczenia amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Europie naprawdę była już po cichu z Rosjanami dogadana, prezydent Miedwiediew nie musiałby powtarzać w L'Aquili swoich gróźb dotyczących lokowania rakiet „Iskander” w Obwodzie Kaliningradzkim
„Dostaliśmy mniej, niż potrzebujemy, ale więcej niż oczekiwaliśmy” - tak wizytę amerykańskiego prezydenta w Rosji skomentował jeden z najbardziej znanych liderów rosyjskiej opozycji, szachowy mistrz świata Gari Kasparow. Obama rzeczywiście w obecności Putina i Miedwiediewa o wartościach demokratycznych nie mówił i rosyjskich przywódców nie pouczał. Odwrotnie - o ile przed wizytą krytykował Putina za to, iż jest osobnikiem jedną nogą tkwiącym w zimnowojennym świecie, o tyle w czasie wspólnego śniadaniu komplementował rosyjskiego premiera za wielkie zasługi dla kraju i oznajmił, iż jego zdaniem jest to „nowoczesny polityk trzeźwo patrzący w przyszłość”.
Z drugiej strony podczas wystąpienia wygłoszonego w jednej z najbardziej znanych niepaństwowych uczelni Rosji - moskiewskiej Rosyjskiej Szkole Ekonomii - amerykański prezydent przekonywał, że tak jak najlepszym modelem rządzenia jest demokracja, tak fundamentem ładu światowego jest suwerenność. „Wszystkie narody winny mieć prawo do wybierania sobie przywódców, a państwa - prawo do bezpiecznych granic i własnej polityki zagranicznej” - podkreślał Obama, dodając, iż „zasadę tę trzeba stosować w odniesieniu do wszystkich - w tym Gruzji i Ukrainy”.
Deklaracja jasna tym bardziej, że przemówienie w moskiewskiej uczelni strona amerykańska już wcześniej anonsowała jako najważniejsze wystąpienie Obamy podczas rosyjskiej wizyty.
Wygląda więc na to, że polityka Baracka Obamy wobec Rosji będzie raczej kontynuacją działań poprzedniego prezydenta USA niż radykalną zmianą kursu. Z jedną być może różnicą. Obama wyraźnie oznajmia, że chce współpracy, a nie konfrontacji. Z jednej strony deklaruje wsparcie dla Ukrainy i Gruzji, z drugiej próbuje Rosję do tego raczej przekonać, niż siłą narzucać swój pogląd. To dobry sposób, by rosyjskie władze mogły zachować twarz.
Oczywiście istnieje pewne niebezpieczeństwo, że za werbalnymi deklaracjami Baracka pójdą czyny, czyli że USA mogą naprawdę zechcieć konsultować z Moskwą swoją politykę wobec państw byłego ZSRR. To jednak wydaje mi się mniej prawdopodobne.
Moskiewska wizyta Obamy miała natomiast jeszcze jeden wewnątrz rosyjski aspekt. Amerykański prezydent przyjechał do kraju rządzonego przez dosyć niezwykły tandem - silnego premiera, do niedawna głowę państwa, czyli Putina, i wyznaczonego przez niego na następcę młodego urzędnika, Miedwiediewa. Obama wyraźnie forował tego drugiego, podkreślając jego wiodącą rolę w państwie i oznajmiając, iż właśnie w prezydencie Miedwiediewie widzi przywódcę na miarę XXI wieku. Zdaniem obserwatorów Barack Obama próbował w ten sposób grać na rozłam rosyjskiego tandemu. Rozłam, o którym w samej Rosji niejednokrotnie się wspomina i któremu może sprzyjać fatalna sytuacja gospodarcza Rosyjskiej Federacji.
Jednak nawet jeżeli tak było, to ten manewr amerykańskiemu prezydentowi raczej się nie udał.
Chociaż z drugiej strony pewna rzecz zdaje się świadczyć o tym, że być może premier Putin postanowił na wszelki wypadek przywołać do porządku swego następcę. Ze szczytu w L'Aquili przeniknęły do rosyjskiego internetu zdjęcia sugerujące, iż przygotowujący się do wspólnego zdjęcia ze światowymi przywódcami Miedwiediew niezbyt pewnie trzyma się na nogach. Rosyjskie komentarze są dosyć jednoznaczne. Oczywiście to może być zupełny przypadek, tyle tylko, że w dosyć ściśle pilnowanej rosyjskiej przestrzeni medialnej takie przypadki należą do rzadkości.
opr. aw/aw