Wraz z nowymi uchodźcami niemiecka gościnność nie słabnie - reportaż z Monachium
Wraz z nowymi uchodźcami, niemiecka gościnność nie słabnie. „Wiem, że gdyby u nas wybuchła wojna, otrzymałabym taką samą pomocą, jaką dzisiaj otrzymują uchodźcy” — usłyszałem.
Do Monachium przyjeżdżam w niedzielny poranek. Od końca sierpnia miasto było niemieckim centrum przyjmowania imigrantów. Dziennie przez dworzec przewijało się ponad 10 tys. uchodźców, którzy przyjeżdżali pociągami z Austrii i Węgier. Dzień wcześniej rozpoczął się jednak Oktoberfest — święto piwa, które co roku przyciąga ponad 5 mln turystów z całego świata. Wszyscy obawiają się zderzenia, jakie może nastąpić i pytają czy miasto gotowe jest na to, co się może wydarzyć.
Wysiadam na dworcu głównym, centrum przyjęć uchodźców, o którym pisały wszystkie gazety. Polskie media donosiły o przepełnionym mieście, które nie ma gdzie pomieścić tysięcy imigrantów. Na dworcu nie widzę jednak nikogo, kto by przypominał uchodźcę. Przeważają wystrojeni goście zmierzający na Oktoberfest: turyści, biznesmeni z walizkami na kółkach. Pracownicy ochrony kolei zbierają się przy punkcie informacyjnym. Co jakiś czas odpowiadają na pytania zagubionych turystów. Nie ma śladu uchodźców.
Spikerka odczytuje informację: pociąg z Wiednia, godzina przyjazdu 12.25, zostaje odwołany, przyczyną są policyjne kontrole. Pociągi z Pasawy i Salzburga są opóźnione. Nie wiadomo czy przyjadą. Pojawia się pociąg z Innsbrucka. Tam uchodźców nie ma, musieliby przejść przez Alpy. Z pociągu wychodzi grupka sześciu młodych chłopaków. Oglądają się na wszystkie strony, speszonym wzrokiem szukają dalszej drogi. W rękach trzymają podbite wielką pieczątką dokumenty. Widać po nich trud podróży. Podchodzą do wpatrujących się w ekrany swoich smartfonów policjantów. Oni jednak ich nie dostrzegają. Chyba nie chcą ich zobaczyć. W końcu grupka rozdziela się i wtapia w tłum. Później zobaczę ich na zewnątrz, jak rozmawiają z policjantami w miejscu odgrodzonym barierkami. Będą stali przed namiotem służb medycznych, gdzie każdy przybywający uchodźca przechodzi obowiązkowe badania.
Na dworcu działa sztab wolontariuszy, którzy skrzyknęli się na Facebooku. To głównie oni pomagali uchodźcom w ich pierwszych chwilach w Monachium. Ich siedziba to zaadaptowana na ten cel północna hala dworca, pomiędzy rzędami rowerów a tureckim barem szybkiej obsługi z dönnerami. Wolontariusze nie mają dziś zbyt wiele pracy. Kierują mnie do infobusu, centrum logistycznego operacji: „Uchodźcy. Witamy w Niemczech”. To zwykły miejski autobus, który służy jako punkt informacyjny dla uchodźców, którzy są kierowani do tymczasowych miejsc pobytu, oraz dla wolontariuszy, by wiedzieli, w jaki sposób mogą pomóc najlepiej. W środku komputery, masa telefonów komórkowych, pnącza kabli i metry taśmy klejącej, która pełni tutaj funkcję głównego materiału budowlanego. Jak dotąd zarejestrowanych jest ponad 5 tys. wolontariuszy. Tylko jednego dnia przewinęło się przez to miejsce tysiąc ochotników.
W środku spotykam Colina Turnera, rzecznika wolontariuszy, który dla uchodźców zrezygnował z wakacji. Po zakończonym urlopie uzgodnił ze swoim szefem, że w pracy będzie zajmował się tylko najpilniejszymi sprawami, a resztę czasu spędzi, pomagając przybyszom. Gdy pytam go o wykorzystywanie budynku obozu koncentracyjnego w Dachau (taką informację podawały brytyjska i polska prasa), Colin robi wielkie oczy. Słusznie. Na terenie obozu nie ma uchodźców. Nie ma ich w barakach czy w budynkach, w których przetrzymywani byli więźniowie. Są natomiast w miejscach, które m.in. służyły pracownikom obozu. Mówię Colinowi, że jadę na targi porozmawiać z uchodźcami. Z polskiej prasy wiem, że nie ma tam już wolnego łóżka. Colin znów oponuje. Od czterech dni nie ma tam nikogo. Wszyscy trafili już do miejsc dłuższego pobytu, tzn. takich, gdzie czekają na wyjaśnienie swojej sytuacji azylowej. Colin radzi pojechać gdzieś poza Monachium.
Wybieram Pfaffenhofen. To sypialnia Monachium, oddalona od stolicy Bawarii o około 50 km. Same miasto ma niecałe 25 tys. mieszkańców, ale powiat liczy ponad 100 tys. mieszkańców. W konkursie organizowanym przez Organizację Narodów Zjednoczonych Pfaffenhofen zostało wybrane najlepszym miejscem do życia. Rzeczywiście całe miasto wygląda jak z pocztówki. Stonowane kolory domów, niska zabudowa, dużo zieleni. Dobrobyt mieszkańców jest widoczny gołym okiem. Na liczne nagrody i wyróżnienia cieniem kładzie się spór, który przez długi czas trwał w mieście. Osią konfliktu był powstający meczet, którego otwarcie nastąpiło w czerwcu tego roku. Duża część mieszkańców popierała jego powstanie. Proporcje pokazał dzień, w którym nastąpiło wielkie otwarcie meczetu. Setki mieszkańców Pfaaffenhofen przyszły na piknik organizowany przez wspólnotę muzułmańską. Obok meczetu serwowano delikatesy kuchni tureckiej. Były gry i zabawy dla dzieci. Otwarcie meczetu sprowadziło także przeciwników, którzy demonstrowali swoje niezadowolenie. Protestowało sześć osób.
Dla lidera wspólnoty, Recepa Bala, meczet to oczko w głowie. Muzułmańska świątynia to także centrum kultury, gdzie odbywają się prelekcje i spotkania z mieszkańcami. Licząca ponad 800 osób wspólnota muzułmańska nie miała dotąd miejsca, gdzie mogła spotkać się na piątkowej modlitwie. Dla Bala liczy się każdy, kto przyjdzie odwiedzić meczet. Przed moim przyjściem pobliskie koło gospodyń wiejskich zwiedzało budynek i wysłuchało krótkiej prezentacji o islamie. Można odnieść wrażenie, że znacznie większe jest zainteresowanie meczetem rodowitych Niemców niż tutejszych muzułmanów. Wieczorna modlitwa zebrała dziesięć osób. Połowa z nich to uchodźcy. Gmina muzułmańska angażuje się w pomoc i razem ze starostwem oraz Caritas wspierają uchodźców. Gmina zbiera ubrania i przybory codziennego użytku, które co piątek trafiają do potrzebujących.
Po modlitwie mam czas na rozmowę z dwoma uchodźcami z Syrii. Pierwszym z nich jest Abu Naser Muhamad, 52-letni nauczyciel angielskiego ze szkoły podstawowej w Damaszku. Nosi okulary bez ramek z grubymi szkłami. Powagi dodaje mu delikatny, siwy zarost. Na ulicy wziąłbym go za niemieckiego inteligenta, szczególnie wtedy, gdy spogląda na wszystko spod swoich okularów. Waży każde słowo, mówiąc powoli i precyzyjnie. Nie jest chyba zbyt gorliwym muzułmaninem. Gdy zastępca imama rozpoczyna modlitwę, Muhamad dalej opowiada o swojej ucieczce z Syrii. W Niemczech jest już ponad rok. Nie zna niemieckiego. Jedynie pojedyncze słowa. Dopiero niedawno rozpoczął lekcje języka, lecz godzina tygodniowo to za mało. Cały czas czeka na status azylanta. Uciekł z Syrii, zostawiając żonę i szóstkę dzieci. Miał przyjechać do Europy i bezpieczną drogą sprowadzić rodzinę. Na taki krok decyduje się większość uchodźców.
Mężczyźni biorą na siebie ciężar przeprawy przez Morze Śródziemne. Muhamad na początek uciekł do Turcji, tam w obozie spędził dwa tygodnie i dostał się na łódź, która przewiozła go na grecką wyspę Samos — 30 osób na pontonie o długości 5 metrów. Przed dobiciem do brzegu łódź jest przebijana, tak by uciekinierzy stali się rozbitkami. Status rozbitka pozwala na więcej. Godzinna przeprawa kosztowała go ponad 1200 euro. Jak sam powiedział: „Najdroższa wycieczka, na której kiedykolwiek byłem”. Przed wyprawą zapożyczył się u kogo mógł, sąsiadów i rodziny. Z Grecji przedostał się do Macedonii, dalej Albania, Czarnogóra, Serbia, Węgry aż do Austrii, którą przejechał w ciężarówce bez okien wraz z 50 współpasażerami. Taką jak ta, którą pod koniec sierpnia znaleziono w okolicach Wiednia. Stara się mieć codziennie kontakt z rodziną. W Damaszku prąd włączany jest na dwie godziny. Sieć jest przeciążona, bo wszyscy w tym czasie ładują komórki i próbują się dodzwonić do krewnych w Libanie, Turcji i Europie. Muhamad dostaje 350 euro zapomogi. Oszczędza i 200 euro potrafi wysłać rodzinie. Tam pieniądze są bardziej potrzebne. Nie może pracować. To chyba frustruje go najbardziej. Modli się, by zobaczyć rodzinę.
Na rozmowę daję się namówić Mustafa Josef. Wygląda na ponad 50-letniego gentlemana, który odzywa się tylko wtedy kiedy musi. Szczupły, wysoki, siwy, z lekko przystrzyżonym wąsem. Okazuje się być doktorem farmacji. W Damaszku miał własną aptekę. Została zbombardowana. Tak samo jak dom i samochód. Jest ojcem trzech córek w wieku 8, 10 i 12 lat. Jak mówi: rodzinę ukrył w bezpiecznym miejscu. Pociesza się, że zrobił naprawdę wiele, by jego rodzina mogła tutaj przyjechać.
Uciekł przez Turcję. Przeżył 8-dniową tułaczkę na Morzu Śródziemnym. Wylądował na Sycylii. Źle wspomina Włochy. Nie chce mówić o tym, co widział. Najgorsze, że zostawił tam swój odcisk palca. Tego nie może sobie wybaczyć. Zgodnie z konwencją dublińską państwem, w którym składa się wniosek o azyl jest państwo pierwszego pobytu. Dla Mustafy to Włochy. Mówi dobrze po angielsku i niemiecku. Niemieckiego nauczył się sam. Jak? Z komórki, z YouTube'a. Pieniądze z zapomogi dla uchodźców przeznacza na internet w telefonie. Nie chodzi na kurs, bo tam wszyscy zaczynają od podstaw. Gdy przechodzimy na niemiecki, okazuje się, że mówi płynnie. Dla innych uchodźców jest tłumaczem. Znają go wszędzie w mieście. Niestety, na razie prawo o azyl mu nie przysługuje. Co prawda kanclerz Angela Merkel zapowiedziała rezygnację z konwencji dublińskiej, ale jak mówi Mustafa, powtarzając urzędniczy żargon: procedury. I czeka. To jest najgorsze. Czasem jest dzień, gdy nie potrafi wstać z łóżka. Ciężko przeżywa rozmowy z żoną. Żona myśli, że żyje mu się tu jak w raju, a ona i dzieci żyją sami w środku wojny. Gdy się z nią żegnał mówił, że za dwa tygodnie się zobaczą. 31 sierpnia minął rok. Właśnie zaczyna swoją pierwszą pracę. Będzie pomocnikiem dla osób niepełnosprawnych. Pytam go, czy odwiedził jakąś aptekę w mieście. Odwraca wzrok. Coraz częściej myśli o powrocie.
Gdy uchodźcy przedostają się do Monachium, trafiają do ośrodków krótkiego pobytu, gdzie po okresie około dwóch miesięcy część z nich otrzymuje odpowiedź w sprawie przyznanego azylu, a wraz z nią nowe lokum i ofertę pracy. Przez ten czas uchodźcy mieszkają w specjalnie przygotowanych miejscach: salach sportowych, domach społecznych. W przypadku Pfaffenhofen na ten cel przygotowano jedno skrzydło hipodromu, które dzierżawi starostwo. Tuż obok hipodromu znajduje się meczet i najdroższe osiedle w okolicy. Przed domami, które wyglądają jak bunkry, stoją luksusowe samochody. Nikt się tutaj nie skarży na uchodźców. Poza jednym incydentem. Uchodźcy z hipodromu otrzymali od mieszkańców rowery. Doszło do kilku przetarć samochodów. Drobne uszkodzenia wywołały artykuł w lokalnej prasie. Zdaniem jednego z czytelników, uchodźcy powinni poruszać się pieszo. Okazało się, że przybysze mieli problem z hamowaniem, zostali więc przeszkoleni przez wolontariuszy.
W hipodromie mieszka Ibrahim, uchodźca z Senegalu. Nie mam pozwolenia na wejście na teren zajmowany przez uchodźców, ale możemy spotkać się w mieście. Z jego 50-osobowej sali zostały dwie osoby. Reszta zakończyła okres dłuższego pobytu i została skierowana do mieszkań i domów udostępnionych przez samorząd. Ibrahim na spotkanie przychodzi uśmiechnięty. Przeprasza za spóźnienie, ale nie ma roweru. Woli chodzić pieszo. Ubrany jest w brązową koszulę z długim rękawem, mimo że jest wyjątkowo ciepło. Na głowie ma szary kaszkiet, który rzuca cień na jego oczy. Pochodzi z Senegalu. Pracował jako kelner i kucharz w hotelach na wybrzeżu. Na dowód przedstawia mi się w różnych językach. Zna też polskie „dzień dobry” oraz „tak, tak” i „nie, nie”. To zasłyszane od polskich turystów, których obsługiwał. Był wolontariuszem UNICEF-u, odwdzięczał się w ten sposób za pomoc, jaką on i jego rodzina otrzymała, gdy był dzieckiem.
Uciekł z kraju, bo czuł się prześladowany. Wyrzucono go z domu. Własna rodzina odwróciła się od niego, bo jego najbliższy przyjaciel okazał się homoseksualistą, co miało rzucić cień i na jego orientację seksualną. Homoseksualizm w Senegalu i w części krajów zachodniej Afryki jest nielegalny. W Senegalu kara za akty homoseksualne to pozbawienie wolności na okres do pięciu lat. Mimo zaprzeczeń Ibrahim nie mógł przekonać najbliższych, dlatego uciekł. Przez Maroko dostał się do Hiszpanii. Stamtąd trafił do Niemiec. Dlaczego tutaj? Od zawsze był fanem niemieckiej piłki. Mówi: „Beckenbauer, Müller”.
Ibrahim żałuje, że nie może mieszkać w mieście, w mieszkaniu wraz z innymi uchodźcami. Ugotowałby ceebu jen, czyli typową potrawę senegalskiej kuchni: ryż z marchwią i rybą z dodatkiem tamtejszych składników: maniokiem i olejem z orzechów arachidowych. Gdy to mówi, jest rozpromieniony. Gdy pytam o tutejsze jedzenie, smutnieje. Jesteśmy w Bawarii, tutaj tłuszczu się nie żałuje. W Senegalu pozostawił dwie córki: 11-letnią Abybatou i 9-letnią Adja. Chciałby je tutaj sprowadzić. Zna pobieżnie angielski i płynnie francuski. Na razie nie może pracować. Czeka na azyl. Pytam, czy przyjechałby do Polski, gdyby został do tego zmuszony. Odpowiada, że tak. Wszędzie jest lepiej niż w jego własnym kraju i na odchodne rzuca: „Lewandowski!”.
Jedną z najprężniej działających instytucji, które udzielają pomocy imigrantom jest katolicka Caritas. Wraz z innymi, przy pomocy urzędów podległych rejencji, Górna Bawaria stara się pomóc rzeszom uchodźców. Tylko w pierwszej połowie 2015 r. liczba pracowników Caritas w archidiecezji Monachium i Fryzyngii zwiększyła się z 33 do 65. Dodatkowo wspiera ich ponad 4 tys. wolontariuszy. Arcybiskup Reinhard Marx na ten rok przeznaczył 2 mln euro, które zostały skierowane na bezpośrednią pomoc uchodźcom. Świadomi, że obecna sytuacja to jedynie początek procesu aklimatyzacji uchodźców, niemieckie instytucje starają się włączyć imigrantów do społeczeństwa. Niemal natychmiast uruchamiane są dodatkowe kursy języka niemieckiego, które są finansowane m.in. przez archidiecezję.
Wraz z nowymi uchodźcami przybywającymi do Monachium, możliwości niemieckiej gościnności nie maleją. Jak mnie wszędzie zapewniano, niemieckie instytucje są gotowe na ich przybycie. Podczas spotkania z jedną z wolontariuszek Caritas usłyszałem: „Wiem, że gdyby u nas wybuchła wojna i gdybym uciekała wraz z rodziną, otrzymałabym taką samą pomocą, jaką dzisiaj otrzymują uchodźcy”.
opr. mg/mg