Reakcją Kościoła na bunt młodzieży nie może być wyłącznie odrzucenie. Potrzebne jest dostrzeżenie tego, co wzbudza słuszne nieraz, choć zbyt gwałtowne reakcje
Zupełnie niedawno miałem okazję przeczytać książkę, która opowiada o reakcjach Kościoła na rewolucję roku ‘68. Nie była ona tak monolityczna, jak wcześniej myślałem. Wielu duchownych, szczególnie we Francji, gdzie rewolucja obyczajowa odcisnęła w Europie największe piętno, podsumowało protesty młodych jako radykalne zerwanie z tradycją katolicką. Szczególnie z etyką dotyczącą seksualności.
Były też oczywiście postulaty związane z całkowitym porzuceniem idei imperializmów i totalitaryzmów, które doprowadziły do wojen światowych. Te oceniane były łagodniej, choć i tutaj zdarzały się opinie, że w gruncie rzeczy w tej rewolucji chodzi o całkowitą anarchię. Niemonolityczność reakcji Kościoła zobaczyłem jednak w wypowiedziach niektórych teologów francuskich, którzy kazali wówczas pomyśleć, co się właściwie dzieje? O co młodzi ludzie wołają? Czy za wulgarnymi czasem hasłami nie kryje się też jakaś prawda? Jakiś protest, który może okazać się słuszny? Patrząc z perspektywy czasu, łatwiej przyjąć te ich pytania za słuszne. Ale wtedy? Pytania o możliwe dobro, które kryło się za rewolucyjnym złem, musiały budzić kontrowersje.
Obserwując spóźniony „rok ‘68”, z którym mamy do czynienia obecnie w Polsce w postaci protestu młodych, powinniśmy również mieć odwagę stawiać sobie podobne pytania. Nie dlatego — chciałbym to podkreślić — jakoby nic złego się nie wydarzyło. Nie twierdzę, że mamy dobrze wychowaną młodzież i że problem tkwi tylko w tym, że my, starsi, tej młodzieży nie rozumiemy. Nie, tak nie myślę. Jest w tych protestach również dużo zła. Chociażby wyrażonego w hasłach pogardzających wartością życia osób z niepełnosprawnościami. To, co muszą one o sobie w tym czasie usłyszeć, może ich bardzo boleć. I niektórych naprawdę boli. Choć wiem, że do protestów dołączyły także osoby z niepełnosprawnościami. Nie tyle z racji uznania niegodności swojego życia, ile z powodu zaostrzenia prawa, które także one uważają za niepotrzebne, a nawet szkodliwe.
W tym samym jednak czasie w krajach zachodnich rodzą się wspólnoty świeckich katolików, które w późniejszych dziesięcioleciach okażą się fundamentem odnowy Kościoła. Ktoś powie, że to nie był efekt rewolucji, ale Soboru Watykańskiego II. Tak, to prawda. Gdyby nie Sobór, bylibyśmy całkowicie nieprzygotowani na to zderzenie. Zresztą wykrzywione interpretacje postanowień Soboru chciały tego zderzenia uniknąć przez relatywizowanie nauki Kościoła. Zgniłe owoce takich działań w końcowym rozrachunku przyczyniły się do jeszcze większego chaosu, tyle że teraz przeniósł się on do Kościoła. To wszystko jednak nie znaczy, że wrażliwość młodych ludzi tamtego czasu nie mogła i nie została ukierunkowana w pozytywną stronę. Właśnie dzięki, a nie wbrew logice Soboru.
To właśnie mam na myśli, mówiąc o niektórych katolikach świeckich czy duchownych, którzy dokładnie w tamtym czasie zaproponowali młodym ludziom zaangażowanie w coś, co będzie zgodne z ich aspiracjami zmiany świata. Uznali za słuszne ich wołanie o większą sprawiedliwość społeczną, zerwanie z imperializmem w uprawianiu polityki oraz totalitarnymi sposobami zarządzania światem. Byli też w stanie usłyszeć pragnienie większego radykalizmu życia, które nie byłoby spłaszczone konsumpcjonizmem i konformizmem. Nawet postulaty dotyczące seksualności, które wówczas wybrzmiewały jak jeden wielki krzyk o uwolnienie jej od wszelkich społecznych norm i ograniczeń, znalazły w Kościele również te spokojniejsze, bardziej wyrozumiałe reakcje.
Jedną z tych spokojnych i pozytywnych reakcji była teologia ciała Karola Wojtyły. Co prawda pierwsze wydanie filozoficznej książki tego autora na ten temat seksualności miało miejsce w roku 1960, kiedy przyszła rewolucja była dopiero w zalążku, to jednak późniejsze jej rozwinięcia, także w kontekście teologicznym, przypadały dokładnie na ten czas. Miłość i odpowiedzialność to książka przyszłego papieża, który wcale nie skoncentrował się na tym, co w praktykowaniu ludzkiej seksualności jest złe — a może właśnie tego wówczas się od księży oczekiwało w imię obrony prawdy — ale wręcz przeciwnie: pokazał przede wszystkim to, co jest w niej dobre. Był pierwszym filozofem i teologiem w historii Kościoła, który tak wyraźnie i dosadnie opisał doświadczenia emocjonalno-psychiczne, które towarzyszą ludzkiej seksualności. To z nich, a nie tylko z doktryny Kościoła, wydobył argumentację dotyczącą zasad, które miały seksualność ludzką kształtować tak, aby służyła ona zarówno prokreacji, jak i jedności małżonków współżyjących ze sobą. Książkę Wojtyły okrzyknięto w niektórych środowiskach w Polsce obsceniczną i szkodliwą. Bo zamiast dyscyplinować młodych ludzi, zarażonych zarazą pełzającej rewolucji seksualnej, on próbował z ich postulatami rozmawiać. Tak, to był Karol Wojtyła, przyszły papież, który porwał młodych w Kościele.
Jakie więc pytania powinniśmy także my postawić sobie dzisiaj, aby nie reagować na protesty młodych tylko negatywnie? Jak wydobyć z tego całego zła także to, co dobre? Kilka z nich spróbował sformułować dla nas o. Dariusz Piórkowski (s. 18). Do myślenia daje też krótka analiza badań socjologicznych religijności młodych, jakie przeprowadzono kilka lat temu w archidiecezji łódzkiej, a które dla „Przewodnika” omawia Monika Białkowska (s. 14). Chyba wszyscy jesteśmy jednak świadomi, że w tym temacie jeszcze długa droga przed nami. Że potrzebujemy czasu na mądre rozeznawanie. Ale potrzebujemy też mądrych i odważnych teologów, świeckich i duchownych, którzy pójdą drogą młodego ks. Wojtyły i którym biskupi na taką właśnie ryzykowną drogę pozwolą. Będą ich korygować, rozmawiać, czasem poprawiać, ale przede wszystkim z zaufaniem im towarzyszyć. To jedyna droga, abyśmy na to wszystko, co się w Polsce stało, naprawdę mądrze, spokojnie, a nawet z nadzieją, umieli odpowiedzieć.
ks. Mirosław Tykfer, redaktor naczelny „Przewodnika Katolickiego”
opr. mg/mg