Polityka strachu

Jak powinniśmy się zachować w obliczu zagrożenia terroryzmem?

Zamachowca samobójcę może powstrzymać tylko on sam. W przeciwnym razie pozostanie nam doskonalenie szpitali przyjmujących ofiary kolejnych zamachów.

W XIX wieku, kiedy Polak Ignacy Hryniewiecki przygotowywał zamach na cara Aleksandra II, trzykrotnie wycofywał się, zanim w końcu zabił monarchę. Wcześniej, ryzykując dekonspirację spisku, nie decydował się na rzucenie bomby, bo mogli zginąć niewinni ludzie, a za drugim razem - bo do powozu wsiadła z carem jego żona. Podobne historie zdarzały się w całej ówczesnej Europie. Terroryzm nie jest bowiem wymysłem naszych czasów. Co najmniej od 150 lat nazywano go bronią słabych. Organizacje rewolucyjne i walczące o wolność narody - Polacy, Irlandczycy czy Włosi - stosowały metody terrorystyczne. W końcu, wedle współczesnych kategorii na miano terrorysty zasłużyłby sobie Józef Piłsudski i założona przez niego Organizacja Bojowa Polskiej Partii Socjalistycznej. Falę terroryzmu przeżyła Europa 20--30 lat temu. Lewacy z Czerwonych Brygad i niemieckiej RAF porywali ludzi, zabijali polityków i biznesmenów,

porywali samoloty i bardzo często nieświadomie, ale wykonywali plan nakreślony przez sowieckie KGB. Nieustanną walkę z terrorystami toczyli też Brytyjczycy i Hiszpanie. Pierwsi mieli kłopoty z Irlandzką Armią Republikańską, drudzy z baskijską ETA. A właściwie mają nadal, bo obie organizacje próbują dawać o sobie znać do dzisiaj. W końcu pierwsze podejrzenie, jakie pojawiło się po ubiegłorocznej masakrze w Madrycie, padło właśnie na ETA.

Jakby to okrutnie nie zabrzmiało, ten terroryzm był jednak w jakiś sposób obliczalny. Mniej więcej wiadomo było, jakie są cele terrorystów. Poza nielicznymi wyjątkami (należał do nich zamach Czerwonych Brygad na dworcu w Bolonii) terroryści starali się uderzać w polityków, urzędników czy przemysłowców. Kiedy podkładali bombę na ulicy, telefonowali, by policja ewakuowała cywilów, gdy porywali samolot, chcieli nim wylądować. I tak dalej.

Wojna cywilizacji

Zupełnie nową jakość do działań grup i organizacji terrorystycznych wnieśli dopiero terroryści muzułmańscy. Wprawdzie Palestyńczycy Jasera Arafata, działając w Europie, starali się nie wywoływać masakr, ale od początku istnienia terroryzmu palestyńskiego widać było dwie rzeczy. Po pierwsze, pogardę dla własnego życia. Po drugie zaś brak konkretnych, osobowych celów. Wrogami byli dla Palestyńczyków wszyscy Żydzi i ci, którzy Izraelczyków popierają. Warto przypomnieć sobie wielokrotnie odbywające się sceny, kiedy bandyci porywający samolot zaczynali zabijać zakładników. Starali się, aby byli to obywatele Izraela lub Amerykanie o żydowsko brzmiących nazwiskach.

Potem pojawili się terroryści samobójcy. Zupełnie nowe zjawisko, obce zachodniej cywilizacji. Zjawisko, przed którym do dzisiaj nie potrafimy się bronić. No bo wobec samobójcy nasze sposoby działania zawodzą. Okrzyk: „stój, bo strzelam" dla „szahida" (czyli islamskiego samobójcy) jest jedynie zachętą do tego, by szybciej zdetonować bombę niesioną w plecaku czy w specjalnie przygotowanym pasie. I znowu, jakby to okrutnie nie brzmiało, jedyną obroną przed samobójcami jest strzelanie do nich bez ostrzeżenia, w głowę, tak by zabić, nie dając mu szansy na zdetonowanie ładunków wybuchowych. Skutkiem takiego działania mogą być jednak tragedie ludzkie. Takie, jak zabicie Bogu ducha winnego obywatela Brazylii w Londynie. Miał nieszczęście pojawić się w podejrzanym miejscu, podejrzanie ubrany i nie zatrzymać się na wezwanie antyterrorystów w cywilu. Szczerze mówiąc, wielu z nas mogłoby się zachować podobnie. Może słabo mówił po angielsku i nie zrozumiał, co do niego wołają obcy mężczyźni wymachujący bronią. W każdym razie rzucił się do ucieczki i dostał pięć kul w głowę. Tragedia? Tak. Ale nie można wykluczyć, że podobne tragedie będą się powtarzały. Bo policjanci stają przed dramatycznym wyborem: czy zaryzykować zabicie jednego niewinnego, czy też dopuścić, by w razie błędu zginęły dziesiątki niewinnych przechodniów.

Takie dylematy stają prawie codziennie przed żołnierzami w Izraelu, gdyż w Ziemi Świętej ataki terrorystów samobójców zdarzają się prawie codziennie. Dopóki jednak terroryści nie uczynili swojej wojny wojną światową, mało kto na Zachodzie rozumiał zachowania Izraelczyków. Poruszaliśmy się w obrębie łatwego stereotypu: z jednej strony posterunek uzbrojonych i umundurowanych żołnierzy, a z drugiej samotna dziewczyna czy chłopiec palestyński. Po doświadczeniach Londynu wiemy już, że ta dziewczyna może mieć pod sukienką kilka kilogramów materiału wybuchowego.

11 września 2001 roku w Ameryce, potem 11 marzec 2004 Madryt i wreszcie 7 lipca 2005 Londyn zmieniły nasz świat i nasze postrzeganie świata. Do tego doszły zamachy z Londynu 21 lipca i masakra w egipskim kurorcie Szarm el-Szejk w ubiegłą sobotę. Pisząc ten tekst, odnajduję w zapisach agencyjnych kolejne informacje o zamachach w Iraku (poniedziałek o świcie - kolejna ciężarówka naładowana materiałami wybuchowymi zdetonowana w skrwawionym mieście). I zadaję sobie pytanie o cel działań terrorystów.

To, co stało się w Londynie, wpisuje się w logikę polityczną. Najpierw krwawy zamach, który ma zastraszyć Brytyjczyków, potem ultimatum wystosowane przez Al-Kaidę - jeśli w ciągu miesiąca nie wycofacie się z Iraku, będziemy was zabijać - i na koniec próba zamachu, tak nieudolna, że nasuwa podejrzenie świadomej nieudolności, „patrzcie potrafimy zaatakować mimo waszej czujności". Mówię o świadomej nieudolności zamachów z 21 lipca, gdyż sam atak był zorganizowany perfekcyjnie - podobnie jak ten z 7 lipca. Miał on również symboliczne znaczenie: trzy bomby wybuchające o jednym czasie w metrze i jedna w autobusie. Ale w odróżnieniu od poprzedniego zamachu, terroryści nie byli samobójcami i sprawnie uciekli. Nie bardzo chce się także wierzyć, by nie sprawdzili skuteczności przygotowanych ładunków, co sugeruje Scotland Yard. Obawiam się, że sugeruje po to, by nas uspokoić. Nas, a więc również Polaków, bo wbrew zapewnieniom władz RP, Polska znalazła się na pierwszej linii wśród zagrożonych. Jeżeli bandytom chodzi o to, by zmusić nas do wycofania się z Iraku, to Warszawa przed wyborami jest wymarzonym celem. Zwłaszcza że nic nie powstrzyma nieodpowiedzialnych polityków przed wykorzystywaniem sprawy naszej obecności w Iraku w kampanii wyborczej.

Bić się czy nie bić?

No dobrze, skoro tak chcą, abyśmy się wycofali z Iraku, to może to zróbmy i będzie spokój - powie ktoś. Najpierw jednak należy zadać sobie pytanie o istotę toczącej się wojny z terrorystami. Kiedy młodzi i z pozoru znakomicie zaadaptowani w świecie zachodnim islamiści kierowali porwane samoloty na Nowy Jork i Waszyngton, nie było okupacji Iraku. Jeśli teraz wycofamy się z Bagdadu, to możemy - zgodnie z tym, co prorokuje Oriana Fallaci, zacząć studia architektoniczne nad budową minaretów przy naszych świątyniach. Bo jakby to groźnie nie zabrzmiało, jesteśmy uczestnikami wojny cywilizacji. Wojny, którą nie my wypowiedzieliśmy, ale która ma wszelkie cechy wojny światowej. Celem terrorystów jest polityka strachu, który najpierw sparaliżuje naszą wolę oporu i obrony naszych wartości, potem doprowadzi do odruchów rasistowskich, a na koniec zmusi nas, słabych, broniących świętego spokoju i „świętej konsumpcji" do zaakceptowania na naszym kontynencie Eurarabii. Oni już wiedzą, że nie rzucą na kolana Izraela, wiedzą, iż nie udało im się zastraszyć Ameryki. Uderzają w Europę, licząc, że jest ona najsłabszym ogniwem świata zachodniego. I nie ma to nic wspólnego z Irakiem. Przeciwnie, Irak na chwilę powstrzymał falę terroru. Przecież atak na Amerykę w 2001 roku miał być pierwszym z serii. W oparciu o państwa rozbójnicze, takie jak Afganistan Talibów, Al-Kaida zamierzała wydać nam dżihad. I kontynuuje tę wojnę tyle tylko, że jest słabsza. Gdyby miała bazy i oparcie w strukturach państwowych, byłoby jeszcze gorzej.

Powstaje pytanie - co dalej? Obawiam się, że największy sukces terrorystów, to wzrost nastrojów niepewności i poparcia dla ruchów ksenofobicznych w wielu krajach. Może się okazać, że Europa po terroryzmie stanie się Europą Heiderów i Le Penów. Chyba że znajdzie w sobie dość siły, by sięgnąć do źródeł naszej cywilizacji. Okazuje się, że programy asymilacji imigrantów ze świata islamskiego poniosły porażkę. Zamachowcy z Londynu chodzili do naszych szkół, byli z pozoru zasymilowani. Podobnie jak ci, którzy zaatakowali Amerykę. Być może więc warto zamiast zamykania Europy pomyśleć o tym, że brak rąk do pracy na naszym kontynencie mogą uzupełnić Ukraińcy czy Białorusini, a nie Arabowie. Być może należy pomyśleć o jakiejś formie aktywnego udziału Zachodu w budowaniu normalnych państw w Azji i Afryce. Na pewno bowiem tymi środkami, którymi dysponujemy, nie wygramy wojny z terrorystami. Zamachowca samobójcę może powstrzymać tylko on sam. W przeciwnym razie pozostanie nam doskonalenie szpitali przyjmujących ofiary kolejnych zamachów. Albo paraliżujący strach, trzymający nas w domu i rozbijający nasze życie.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama