Czy możliwe jest porozumienie ponad granicami i integrująca rola Polski w polityce międzynarodowej?
Kiedy w 1992 roku doszło do litewsko-białoruskiego spotkania na szczycie, to ówcześni przywódcy tych państw - Vytautas Landsbergis i Stanisław Szuszkiewicz - rozmawiali ze sobą po polsku. Dziś podobna sytuacja jest niemożliwa.
W końcowym okresie komunizmu, zwłaszcza w latach osiemdziesiątych, wśród elit dysydenckich w Europie Środkowej i Wschodniej znajomość języka polskiego nie należała do rzadkości. Tacy przedstawiciele antykomunistycznej opozycji, jak Zianon Paźniak na Białorusi, Bohdan i Mychajło Horyniowie na Ukrainie, Csaba Kiss na Węgrzech, Jan Czarnogursky na Słowacji czy Josef Moravczik i Petruszka Szustrova w Czechach - by wymienić tylko pierwsze z brzegu nazwiska - nie tylko posługiwali się dobrze językiem polskim, lecz również znakomicie orientowali w naszej kulturze.
Ponieważ Polska stanowiła - jak wówczas mówiono - "najweselszy barak w obozie", często byliśmy dla naszych sąsiadów, gdzie komunizm okazał się bardziej zamordystyczny, jedynym dostępnym oknem na świat. W modzie była nasza literatura, kino, malarstwo. Odwiedzając często mieszkania Rosjan czy Ukraińców, natrafiałem w nich nierzadko na stare roczniki "Przekroju" czy "Kobiety i życia", zaś w domach inteligenckich widywałem zaczytane egzemplarze "Literatury na świecie" czy "Twórczości".
Kiedy po 1968 roku w Czechach Franz Kafka stał się pisarzem zakazanym, a jego książki wycofano z bibliotek, to czescy studenci często zaznajamiali się z twórczością praskiego prozaika dzięki przekładom polskim. Kiedy w Armenii rozmawiałem z przywódcami Komitetu Karabach, którzy pierwsi podnieśli niepodległościową rewoltę, to opowiadali mi, że wychowywali się na filmach tzw. "polskiej szkoły". Na Węgrzech, kiedy w latach sześćdziesiątych autostop był zakazany, cała generacja młodzieży wyjeżdżała do Polski, by włóczyć się po naszym kraju napotkanymi po drodze ciężarówkami. W poprzedniej kadencji węgierskiego parlamentu owo "pokolenie autostopowiczów" było dość licznie reprezentowane, skoro aż 36 posłów (czyli co dziesiąty) znało język polski. Były premier Viktor Orban pisał zresztą swoją pracę magisterską o polskiej opozycji antykomunistycznej.
Z tego pobieżnego przeglądu widać, że w byłych krajach komunistycznych jeszcze do niedawna istniał spory kapitał sympatii i zaufania do Polski. Był on widoczny zwłaszcza wśród elit dysydenckich, których znaczenie w społeczeństwie po upadku komunizmu wyraźnie wzrosło. Czy kapitał ten został przez nas właściwie wykorzystany?
Zanim odpowiemy sobie na to pytanie, zastanówmy się, na czym polegała atrakcyjność i siła przyciągania polskiej oferty, skoro zdołała ona zainteresować tyle środowisk w różnych krajach.
Warto w tym miejscu cofnąć się do... XVII wieku. W tym czasie język polski był wręcz obowiązujący na dworze moskiewskim, tak jak w XVIII wieku język francuski w Warszawie. Kręgi bojarskie i mieszczańskie w państwie moskiewskim chętnie przyjmowały polskie obyczaje, mody, literaturę i sztukę. Fascynowały się wszystkim, co polskie. Z czego to wynikało?
Otóż wydaje się, że tym, co najsilniej promieniowało na zewnątrz, był polski ład wolnościowy, którego wyrazem była demokracja szlachecka. Część szlachty i mieszczan moskiewskich, marząca o poszerzeniu swych wpływów i ograniczeniu wszechwładzy cara, chętnie przekształciłaby ustrój swojego państwa w kierunku bardziej przypominającym Rzeczpospolitą niż azjatycką satrapię.
Porównując owe czasy z okresem komunizmu, możemy wysunąć podobną analogię. Tym mianowicie, co zwracało ku Polsce oczy dysydentów z całego bloku sowieckiego, był również pewien projekt wolnościowy. Swój najpełniejszy wyraz odnalazł on w uchwalonym na I Zjeździe "Solidarności" we wrześniu 1981 roku "Posłaniu do ludzi pracy Europy Wschodniej". Polacy przedstawili wówczas innym uciemiężonym przez komunizm narodom projekt wyjścia ze stanu zniewolenia.
Dużą rolę w rozpowszechnianiu myśli wolnościowej odegrał również Kościół katolicki. Często polscy księża jeździli potajemnie z posługą duszpasterską do krajów sąsiednich. Na przykład duchowieństwo w Czechosłowacji mogło się kształcić w konspiracji jedynie dzięki podręcznikom teologicznym przemycanym z Polski.
Kiedy pięć lat temu rozmawiałem na Słowacji z ówczesnym sekretarzem tamtejszej Komisji Episkopatu, biskupem Peterem Dubovskym, opowiedział mi następującą historię: "W latach siedemdziesiątych zapytano mnie z Watykanu, co możemy dla was, na Słowacji, zrobić. Odpowiedziałem: nie pozwólcie zniszczyć Kościoła w Polsce. Jeśli Kościół w Polsce zostanie zakneblowany, stłamszony lub zniszczony, wtedy nastąpi koniec Kościoła na Słowacji".
Tak więc zarówno w XVII, jak i w XX wieku tym, co sprawiało, że Polska stawała się obiektem zainteresowania, a nawet fascynacji elit opiniotwórczych w krajach naszego regionu, była oryginalna oferta ideowa i kulturowa, oparta na polskim doświadczeniu historycznym.
Co zostało z tego kapitału zaufania i sympatii dziś? Czy udało się go jakoś wykorzystać? Czy próbowano stworzyć "polską partię" wśród elit Moskwy, Kijowa czy Pragi?
Otóż większość tzw. klasy politycznej w naszym kraju, zajęta grami taktycznymi na własnym podwórku, rzadko sięga wzrokiem poza horyzont spraw wewnątrzpaństwowych. W polityce zagranicznej zaniedbana została opcja wschodnia, panuje natomiast jednoznaczny zwrot w kierunku zachodnim, łącznie z przejmowaniem stamtąd nowych standardów. Dla naszych wschodnich sąsiadów nie mamy żadnej swojej oryginalnej propozycji, możemy być tylko pasem transmisyjnym pewnych idei i projektów z Zachodu. Przestajemy być przez to dla nich atrakcyjni, gdyż wolą oni sięgać po oryginały (a więc bezpośrednio na Zachód), niż po podróbki (czyli do nas).
Jest oczywiste, że Polska nie jest mocarstwem i wiele zaoferować innym byłym krajom komunistycznym nie może. Skoro jednak nie jesteśmy atrakcyjni gospodarczo czy politycznie, to powinniśmy być przynajmniej atrakcyjni kulturowo. W ten sposób możemy przynajmniej oddziaływać na elity w owych państwach, elity, które mają wpływ na kształtowanie opinii publicznej i kierunków politycznych.
Tymczasem promocja kulturalna naszego kraju na Wschodzie jest niesłychanie uboga. Sam byłem świadkiem, jak do polskich placówek dyplomatycznych na Ukrainie zgłaszali się miejscowi pisarze, gotowi przetłumaczyć na ukraiński dzieła polskich twórców i poszukujący dofinansowania przekładów tej niekomercyjnej przecież literatury. Odchodzili z kwitkiem.
Oczywiście w tej dziedzinie nie możemy porównywać się z państwami zachodnimi, które mają na ten cel dużo większe fundusze. Wystarczy wspomnieć, że budżet Instytutu Francuskiego w Krakowie jest niemal tak samo wysoki jak wydatki na kulturę w samorządzie tego miasta. Tym, co razi najbardziej, nie jest jednak brak pieniędzy, lecz brak wizji, a czasami zwykła niekompetencja. Do dziś nie mogę zapomnieć festiwalu filmów polskich we Lwowie, który rozpoczął się od emisji obrazu w wersji dla niesłyszących. Zgromadzeni w kinie widzowie nie słyszeli dźwięku, za to widzieli mocno gestykulującego pana w prawym dolnym rogu ekranu.
Jedyne naprawdę wartościowe pomysły wychodzą nie z kręgów instytucji państwowych, lecz niezależnych pasjonatów, którzy niezmordowanie budują porozumienie ponad granicami. Jerzy Pomianowski wydaje w języku rosyjskim miesięcznik "Nowa Polsza", przeznaczony dla inteligencji w krajach Wspólnoty Niepodległych Państw. Profesor Jerzy Kłoczowski stworzył w Lublinie Instytut Europy Środkowo-Wschodniej, w którym wspólnie z historykami ukraińskimi, białoruskimi czy litewskimi realizuje wspólne projekty naukowe. Pisarz Andrzej Stasiuk z Czarnego w Bieszczadach stworzył forum wymiany myśli, angażujące wybitnych twórców z naszej części Europy. Na Ukrainie takie czasopisma społeczno-kulturalne, jak "Krytyka" czy "Ji" w dużej mierze oparte są o przedruki bądź zamówione teksty autorów polskich.
Gdyby jednak owi pasjonaci mogli liczyć na takie wsparcie, jakie np. Niemcy mają w Instytucie Goethego czy Hiszpanie w Instytucie Cervantesa, wówczas być może promocja Polski i obecność polskiej kultury wśród elit opiniotwórczych Rosji, Ukrainy, Czech czy Węgier nabrałaby zupełnie innego charakteru. Z pożytkiem dla naszego kraju i stosunków z innymi.
opr. mg/mg